Donald Trump przekształca świat. Na razie niszczy liberalną hipokryzję i zastępuje ją własną brutalnością. Co będzie dalej?
Z zachowaniami politycznymi prezydenta Trumpa mają problem ludzie przywiązani do życia w świecie krzepiącej symboliki i przywiązujący wagę do estetyki życia publicznego. Ta postawa ma to do siebie, że pozory bierze za rzeczywistość i uznaje, że hipokryzja jest nieodłączną towarzyszką polityki.
Polityczny porządek świata opierał się do tej pory właśnie na pozorach i kto nie był w stanie dobrze w grę pozorów grać, ten przegrywał. Weźmy to, co działo się przed trzema laty w stolicach europejskich, dla uproszczenia: w Berlinie. Po inwazji Rosji na Ukrainę wśród czołowych polityków wybuchło tam święte oburzenie. Nie było słów dostatecznie wielkich, jakich by rządzący Niemcami nie wypowiedzieli. Brama Brandenburska została podświetlona na żółto i niebiesko, odbywały się wielkie demonstracje, a kanclerz Scholz wyszedł w Bundestagu na mównicę i ogłosił “Zeitenwende” stwierdzając, że od tej pory wszystko będzie inaczej, jego kraj będzie się zbroić i żadnych interesów z Rosją nie będzie robić.
Ludzie z tych samych środowisk politycznych, którzy oklaskiwali tę mowę świetnie pamiętali, że to oni doprowadzili do wojny wzmacniając Rosję inwestycjami i osłabiając pozycję Ukrainy budową Nord Stream 2, co więcej - że przewidywali atak Rosji, brali pod uwagę napływ uchodźców i przygotowywali na to państwo. Wiedzieli też doskonale, że oprócz słów i iluminacji Niemcy miały do zaoferowania walczącej Ukrainie słynne pięć tysięcy hełmów. I – spokojnie czekali na komunikat, że wojska rosyjskie są w Kijowie, aby wyrazić oburzenie i przystąpić do układania się z Putinem.
Polska w tym czasie ładowała transporty z czołgami, armatami, pojazdami bojowymi i amunicją oraz kombinowała, jak by tu przekazać samoloty, czym wywoływała wściekłość sojuszników. Nie chwaliła się tym, bo w kręgach władzy wyraźnie uznano, że ci, co powinni wiedzieć, to wiedzą. Była to inwestycja w relacje z Ukrainą oparta na wierze w dobrą wolę. Naiwnej wierze.
Tymczasem Niemcy poprosili renomowany instytut ekonomiczny w Kilonii o utworzenie ośrodka informującego o pomocy dla Ukrainy. Początkowo notowania Niemiec na wykresach porównawczych publikowanych przez ten ośrodek wypadały katastrofalnie. Gorzej niż Polska, to jeszcze pół biedy, ale gorzej niż Estonia i Łotwa, nie wspominając o Litwie. Nikt się tym jednak nie przejmował, bo jak ktoś podnosił zarzut, że najbogatszy kraj Europy nic nie robi, zaraz można mu było zamknąć usta, że przecież jest “Zeitenwende”. Do tego zresztą to pojęcie służyło.
Tymczasem Kilonia wyrobiła sobie pozycję najważniejszego, a z czasem jedynego ośrodka informującego o pomocy dla Ukrainy. Wykresy zaś stawały się coraz bardziej skomplikowane, bo przecież w imię naukowej rzetelności trzeba było odróżnić pomoc militarną, humanitarną, rozwojową, przyrzeczoną i przekazaną, ponadto pomoc unijną, na którą przecież składały się w jakiejś proporcji wszystkie kraje itd. Oprócz tego były przecież granty i pożyczki, co jeszcze bardziej utrudniało zrozumienie tzw. normalnemu człowiekowi.
No i wreszcie w lecie 2023 roku, dokonując podsumowania wszystkich kategorii pomocy niemieckiej i europejskiej, dodając zobowiązania wieloletnie, i porównując z pomocą amerykańską, która miała to do siebie, że pokazywała tylko pomoc faktycznie przekazaną i przyrzeczenia krótkoterminowe, bo tak działa amerykański budżet, można było oznajmić, że pomoc europejska jest większa niż pomoc USA, a w Europie największym donatorem są Niemcy. To była wielka chwila kilońskiego ośrodka, uwieńczenie półtorarocznej ciężkiej pracy.
Polska znalazła się w tej narracji na szarym końcu, przekonując się boleśnie, że przysłowie “Kto szybko daje, ten dwa razy daje”, nie znajduje potwierdzenia w realnym życiu. Wiara, że pomoc udzielona bez pytania i stawiania warunków w najbardziej krytycznym okresie będzie procentowała na przyszłość, okazała się bez pokrycia, bo partnerzy stosowali w praktyce słynną zasadę Piłsudskiego: “Brać, nie kwitować, żądać więcej”. W grę w publiczną hipokryzję trzeba umieć grać i ukraiński prezydent opanował tę umiejętność w stopniu perfekcyjnym, natomiast polscy politycy zatrzymali się na etapie dobrej woli.
Dość podobną grę prowadziły bogate państwa europejskie w odniesieniu do NATO za czasów pierwszej prezydentury Trumpa. Powietrze na konferencjach prasowych aż gęstniało od niezłomnej retoryki i oburzenia na prezydenta Trumpa, który domagał się zwiększenia nakładów na wojsko i wzięcia przez Europę części ciężaru finansowego. Bo przecież liczy się “solidarność transatlantycka”, a prawdziwa solidarność brzydzi się przeliczaniem na pieniądze. No i potem człowiek, którego kraj przez prawie półtorej dekady w czasie, gdy sprawował funkcję premiera, ani razu nie osiągnął wymaganych przez NATO 2% wydatków militarnych, został sekretarzem generalnym sojuszu. To była chyba kwintesencja hipokryzji. Ja przynajmniej nie jestem sobie w stanie wyobrazić niczego bardziej wyuzdanego.
Co zabawne, wszyscy ci głośno rozprawiający o “solidarności euroatlantyckiej” i o tym, że NATO będzie bronić “każdego centymetra kwadratowego” krajów członkowskich, a oczywiście także o “solidarności europejskiej”, doskonale zdawali sobie sprawę z tego, że aż do roku 2023 obrona krajów wschodniej flanki była sprawą czysto teoretyczną, bo nie istniały wojskowe plany dotyczące konkretnej pomocy. Po prostu od poszerzenia w roku 1997, a potem w roku 2004, takich planów nie opracowano. Kraje wschodnie miały być zadowolone z przemówień, ale pomocy wojskowej nie planowano. Dopiero rosyjski atak na Ukrainę doprowadził do powstania takich planów.
Taki był świat, nad którym w ostatnim czasie sprawował pieczę dobrotliwy staruszek Joe Biden, który zwoływał raz na rok ogromne konferencje nazywane “Szczytami na rzecz Demokracji”, w czasie których najzabawniej było śledzić listę zaproszonych gości, bo z reguły było tak, że na cenzurowanym znajdował się Victor Orban, którego nie zapraszano, bo nie był potrzebny politycznie i można się było na nim wyżyć, ale ponieważ rozmaici książęta i szejkowie z Bliskiego politycznie potrzebni byli, to w magiczny sposób okazywało się, że ich autorytarne kraje, w których kobiety nie miały prawa prowadzić samochodu, a opozycjoniści byli ćwiartowani przez pracowników ambasad i wynoszeni w walizkach, jak najbardziej mogą siedzieć przy jednym stole z najszczerszymi demokratami. To był świat, w którym tenże Biden szedł do wyborczego zwycięstwa ogłaszając stanowczo, że nigdy nie użyje swoich prerogatyw prezydenckich w odniesieniu do swojej rodziny, a w ostatnim dniu prezydentury ułaskawiał swojego syna nie tylko od przestępstw ujawnionych i będących przedmiotem procesów, ale także od tych, które mogą ewentualnie wyjść na jaw w przyszłości.
I w taki świat wjechał Donald Trump w czerwonej czapeczce z napisem “Trump miał rację we wszystkim”, z szalonym Elonem Muskiem u boku i całą ekipą ludzi, którzy - jak to się kiedyś mówiło na podwórku - “się nie obcyndalają”. Mówią wprost, co chcą robić i – to najbardziej zdumiewające - robią to! W dodatku przywiązują wagę nie do tego, jak wyglądają ich działania od strony symbolicznej i estetycznej, ale do efektów. No i zarzucają wrogów i przyjaciół setkami pomysłów, które czasem służą jako zasłona dymna, czasem mają wywołać małe trzęsienie ziemi w sposobie myślenia, a czasem faktycznie mają być zrealizowane.
Do jakiej kategorii jaki pomysł należy, nie sposób od razu się zorientować, a podejrzewam, że trumpiści także tego nie wiedzą. Jaki efekt przyniesie na przykład pomysł z wysiedleniem Palestyńczyków z Gazy i budową tam kurortów i hoteli? Ostatnio Trump wypuścił bajkowy, kiczowaty i autoironiczny spot pokazujący, jak morze ruin zamienia się w luksusowe wybrzeże, a on i Netanyahu leżą sobie na leżakach i piją drinki z palemką. Przy całej swojej nieznośnej cukierkowatości ten spot zwraca się wprost do młodych Palestyńczyków zadając im proste pytanie: czy chcą żyć we śnie bogacza, czy we śnie fanatyka. Nie jestem wcale pewien, jaka będzie odpowiedź.
Polityka wobec Ukrainy jest klasycznym przykładem stosowania metod nieestetycznych w celu osiągnięcia sensownych i stabilnych politycznie i ekonomicznie celów. Do tej pory ukraiński prezydent lobbował na Zachodzie starając się od wszystkich uzyskać pieniądze, broń, ewentualnie pożyczki. Zależał od dobrej woli, ale także od swojego sprytu i bezwzględności. Przekonał się o tym prezydent Duda, który został przez Zełenskiego brutalnie ograny. Swoich gierek próbował Zełensky także na gruncie amerykańskim, ale Trump usadził go brutalnie, używając zagrywek nieuczciwych i argumentów nieprawdziwych, ale zrobił to, bo mógł sobie na to pozwolić.
W efekcie w piątek podpisane zostanie wstępne porozumienie, które będzie opierało finansowanie dalszej wojny nie na dobrej woli Zachodu i lobbingu Kijowa, tylko na majątku, który Ukraina posiada. Zalet ma to rozwiązanie wiele, tu wymienię trzy. Po pierwsze, to są naprawdę duże pieniądze. Po drugie, amerykańskie interesy będą umieszczone na Ukrainie, więc Ameryka będzie miała interes, by ich bronić. Po trzecie wreszcie, oskarżenia o korupcję nie będą kierowane w stronę pieniędzy darowanych przez USA. Jeżeli jacyś spryciarze rozkradną część funduszy (a idę o zakład, że już o tym myślą), to rozkradną WŁASNE ukraińskie pieniądze. Ten fundusz będzie dawał Ukrainie suwerenność, na dobre i na złe. A Amerykanom realną kontrolę nad procesem odbudowy Ukrainy, co oznacza m.in., że kontroli tej nie będzie miała Unia Europejska (czytaj: Niemcy). Wolno sądzić, że to właśnie jest najważniejszą przyczyną świętego oburzenia na niecne postępki Trumpa i jego ekipy w Europie. I przyczyną tego, że Emmanuel Macron jechał do Waszyngtonu pełen bojowego wigoru, a wracał jako przekonany i zdeklarowany trumpista.
Ceną za to dobre porozumienie był szereg nieestetycznych gestów, jakie w czasach panowania hipokryzji były w przestrzeni publicznej nie do pomyślenia: wspólne z Rosją głosowanie w ONZ, oskarżenie Zełenskiego o to, że jest dyktatorem, groźby, że wyłączone zostaną Starlinki i wiele, wiele innych. Nie powiem, aby mi się te gesty podobały. Zwłaszcza głosowania można było uniknąć, choć rozumiem, że chodziło o to, aby pokazać Ukraińcom, że jeśli chcą z Białym Domem dobrze żyć, to mają głosować za rezolucjami zgłaszanymi przez Amerykanów, a nie wysuwać własne i ustawiać ich w szeregu. Było to jeszcze jedno działanie dyscyplinujące, które miało oprócz oddziaływania na Ukrainę pokazać innym, że czasy manipulowania Ameryką się skończyły, że znajdujemy się w sytuacji, w której kto nie z nami, ten przeciw nam i żadne odstępstwa nie będą tolerowane. Krzywiłem się wewnętrznie na te gesty, ale jeżeli poszły za nimi sensowne rezultaty, to jestem w stanie przejść nad nimi do porządku.
Czas kształtowania stosunków międzynarodowych w paradygmacie hipokryzji należy do przeszłości. Na razie zastąpiła ją brutalność. Moim zdaniem to paradoksalnie krok we właściwym kierunku, bo pozwala na otwarte formułowanie oczekiwań i krytyki. W końcu, skoro Trump jest wobec kogoś brutalnie bezczelny, to czemu niby mamy zachować wobec niego kulturalną łagodność? Mam zresztą wrażenie, że obecna amerykańska ekipa będzie bardziej ceniła szczerość i obronę swoich interesów, niż uległość i układność. To lekcja dla nas. Co po okresie brutalności? Dobrze by było, gdyby nadeszła po prostu epoka szczerości. Na to liczę.
Wracam po siedmiu latach. Prowadzę podcast o nazwie Coistotne, dotyczący głównie spraw międzynarodowych. Mówię o groźbach nuklearnych, polityce klimatycznej, budowie europejskiego mocarstwa, wzroście potęgi Chin i amerykańskich kłopotach z własnym państwem, o wszystkim tym, co jest w naszym świecie istotne. Podcast jest dostępny na Youtube i Spotify, ukazuje się nieregularnie, ale przynajmniej raz w tygodniu.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka