Problemem żarówek 100-watowych zająłem się w przekonaniu, że przemawia za tym ważny interes społeczny i że pojawiła się groźba naruszenia praw obywatelskich. Każdy dzień utwierdza mnie w przekonaniu, że warto się było tym zająć, bo już docierają do nas doniesienia mediów o skutkach ubocznych tej kontrowersyjnej decyzji Brukseli.
W końcu sierpnia ze sklepów, na mocy rozporządzenia Komisji Europejskiej, zniknęły tradycyjne żarówki 100-watowe. Wkrótce podobny los spotkać ma żarówki o mniejszej mocy. Będziemy skazani na tak zwane oszczędne świetlówki, których oszczędność jest jednak dyskusyjna. Na dodatek trwa spór o wiele innych kwestii, np. o barwę światła i komfort używania świetlówek.
Świeżo przeczytałem o brytyjskiej emerytce, która – zanim zakaz wszedł w życie – wydała ponad połowę swej miesięcznej emerytury, by kupić zapas ponad tysiąca tradycyjnych żarówek 100-watowych. Jej lekarz twierdzi bowiem, że „zimne” światło świetlówek powoduje u 62-letniej Valerie Hemsley-Flint napady padaczki fotogennej. Postanowiła więc wydać fortunę, która przynajmniej chwilowo zatrzęsie jej budżetem domowym, by zgromadzić zapas zwykłych żarówek, który ma jej starczyć do końca życia.
To zrozumiałe, że na takie ludzkie sprawy jestem uczulony. Ale tym bardziej przychylam ucha, by posłuchać tych fachowców, którzy twierdzą, że tuż po włączeniu świetlówki zużywają znacznie więcej prądu niż żarówki tradycyjne, oraz że są znacznie mniej odporne na częste włączanie i wyłączanie. Czy mamy zatem nauczyć się, jak „eksploatować” świetlówki w sposób w miarę ekonomiczny? W domu? W biurze?
Są w zakładach pracy liczne pomieszczenia, do których dosłownie co chwilę ktoś wchodzi i wychodzi, odruchowo zapalając i gasząc światło. Obawiam się, że przy takiej eksploatacji świetlówki zużyją znacznie więcej prądu niż zwykłe żarówki, a wytrzymają parę tygodni zamiast pół roku. Ponieważ są kilkanaście razy droższe, koszty oświetlenia takich pomieszczeń wzrosną może stukrotnie, a może jeszcze bardziej. Przykładem takich pomieszczeń są toalety, których liczba w zakładach pracy musi być spora i ściśle określona w prawie.
W zeszłym tygodniu wysłałem do Pana Ministra Mikołaja Dowgielewicza, sekretarza Komitetu Integracji Europejskiej,
uprzejmą prośbę o rozwianie lub potwierdzenie moich wątpliwości. Być może jednak po analizie tej sprawy, która wydaje mi się precedensowa –
przyjdzie czas na pytania znacznie poważniejsze. Na dyskusję o relacji między prawem krajowym i unijnym, o orzeczeniu niemieckiego Trybunału Konstytucyjnego w sprawie Traktatu Lizbońskiego, czyli o tym, czy musimy w Polsce wdrażać każdy unijny przepis, nawet, jeśli wydaje się sprzeczny z interesem narodowym, z prawami obywatelskimi, lub po prostu ze zdrowym rozsądkiem – gdy Niemcy uznali, że nie muszą.
Inne tematy w dziale Polityka