Bielinski Bielinski
42
BLOG

O podróżach

Bielinski Bielinski Kultura Obserwuj notkę 1
O tym dlaczego warto podróżować, ale częściej lepiej zostać w domu. O tym że łatwiejsze jest wydawanie pieniędzy niż dolewanie oleju do głowy. To ostatnie zawsze było i jest trudne i znojne.

Wiele się dzieje i w naszym kraju, i na świecie. Wiele i nic. Kolejne burze w szklance wody. Ale jedno się nie zmienia. Pragnienie podróżowania. Drzemiące w każdym pragnienie odkrywania nowych, innych, lepszych światów. Pogoń za ujrzeniem czegoś nowego, odmiennego. Taka ludzka przecież ciekawość, która kiedyś wygnała z bezpiecznych, domowych pieleszy Kolumba, Magellana, Cooka i Amundsena. I wielu innych, mniejszych i większych podróżników, odkrywców i zdobywców nowych światów. Tak było kiedyś, a dziś? Dziś Ziemia jest cała odkryta, pokryta, zbadana i zmierzona; człowiek prawie wszędzie postawił już swoja stopę. Niezbadane przestrzenie, czekające na swych odkrywców i badaczy, to Księżyc, Mars, czy ogólnie Kosmos. Tam każdy krok, to krok w nieznane. Ale o tym nie dziś. Ograniczmy się do naszej starej Ziemi, gdzie wszystko już odkryto i zbadano. I co z tego? Tkwi w nas to pragnienie podróży, jak nos pośrodku twarzy. Często ocierające się o śmieszność.

Zdjęcia spod Mount Everestu. Na nim kolejka: rząd wspinaczy – turystów czekających na wejście na najwyższy szczyt na Ziemi. Aby oni mogli wejść, ci z góry muszą zejść. Więc spokojnie stoją, cierpliwie czekają, jak przed jakim muzeum, wejściem do pałacu, tyle że grubo ubrani w wysokogórskim ekwipunku, na mrozie i w śniegu. Mount Everest nie jest technicznie przesadnie trudny. Jak zamożny turysta dobrze zapłaci, to go nań wprowadzą. Może nawet wniosą, jak trzeba? Czemu nie? Bogaty turysta, kiedyś białej, dziś często również żółtej cery, nie musi dźwigać bagaży, ma od tego tubylców - kulisów, którzy niosą co trzeba; rozbiją namiot, odgrzeją posiłek, nakarmią, otulą do snu; turysta natlenia się oddychając w nocy tlenem z butli, wnoszonej przez kulisów. Minimum niebezpieczeństw. Żadnej mordęgi, cierpienia i odmrożeń znanych z opowieści. Dawni, pierwsi zdobywcy, alpiniści zrobili swoje: przetarli drogi, wytyczyli szlaki, oznaczyli i rozpoznali niebezpieczeństwa. Teraz czas na masową turystykę. Wysiłek? Musi być oczywiście. W końcu Mount Everest to naprawdę wysoka góra. Dobra sprawność fizyczna jest wymagana, niezbędna. Ale bez przesady, bez tych morderczych wysiłków; bez lat ćwiczeń i treningów na różnych górach owych byłych alpinistów czy himalaistów, którzy wchodzili sami dźwigając swoje bagaże na grzebiecie wypluwając przy tym płuca. Dziś wystarczy gruby portfel.

Pomijając wysokie góry. Kiedyś także marzyliśmy o podróżowaniu. W czasach komuny, dawnego PRL-u, znanego najweselszym barakiem w socjalistycznym obozie. Z początku każdy barak był ścisłe zamknięty i pilnie strzeżony. Małe więzienie wewnątrz zewnętrznego więzienia. Z czasem zaczęło się to zmieniać. Nastał czas wewnętrznej turystyki, która miała zjednoczyć socjalistyczny obóz. Wyjazdu do NRD (Niemieckiej Republiki Demokratycznej, wschodnich Niemiec) do Czechosłowacji, na Węgry, czy na urlop do Bułgarii. Ciekawe, najtrudniej było dostać się do przodującego baraku, czyli ZSRR. Specyficzna powiedzmy turystyka, biednych, upodlonych ludzi. Wyjazdy kosztują, dla ludzi ubogich taki wyjazd musi się zwrócić, albo jeszcze lepiej przynieść zysk. Najaktywniejsi i najsprytniejsi i najzaradniejsi Polacy wędrowali po wszystkich demoludach handlując czym się dało. Kryształy, czyli tzw. kryształy (inaczej rżnięte szkło) dżinsy, pierwsze zegarki elektroniczne, futra, złoto, ręczniki, plastikowe badziewie z zachodu, inne. Cokolwiek, na czym dało się zarobić. Sprzedać, lub wymienić, bowiem był to często handel wymienny. Zegarki marki Ruhla nabyte w NRD za peerelowskie kryształy wymieniało się w ZSRR na złoto, kawior lub futra, które wiozło się na Węgry, by…. itd. Tak kwitł handel wymienny. Objuczeni towarami w wielkich torbach Polacy krążyli po demoludach, jak kiedyś Żydzi, pochłonięci domokrążnym handlem. Ile o tym powstało żartów! Tak było kiedyś.

Dziś nie musimy uprawiać handlowej turystyki. Mamy luksus względnego dobrobytu. Samochody dziś są popularniejsze i łatwiejsze do kupna niż za komuny rowery a lot samolotem dostępniejszy niż podróż autobusem; jesteśmy bogatsi, modnie ubrani, częściej się uśmiechamy, mamy statystycznie więcej zębów, częściej się myjemy i przyjemnie pachniemy. Z biedaków, pariasów kontynentu zostaliśmy Europejczykami, czy nawet pół Niemcami. Co za awans! Jesteśmy lepsi. Staliśmy się lepsi! Zdecydowanie lepsi. Wielu to cieszy i całkowicie do szczęścia wystarcza. Są ludzie i jest ich naprawdę wielu, którzy wiedzą co się w życiu liczy. Dziś jadąc w podróż uginamy się pod ciężarem nie towaru na handel wymienny, ale własnych bagaży wypchanych po brzegi przez nasze drogie panie, dla których nigdy nie ma dosyć dostatecznie pojemnych walizek i waliz. Jedziemy nie po to by zarobić, lecz aby zwiedzać, by poznawać inne kultury, odmienne smaki, cudowne krajobrazy, zwiedzać zabytki, czy poznawać innych ludzi o odmiennym kolorze skóry. Tak przynajmniej twierdzą twórcy i animatorzy masowej turystyki, turystyczne fora i portale, rozmaite biura podroży, jak również rozmaite seriale telewizyjne, jak wiadomo współczesne źródło prawdy i mody. Będąc dobrzy czy lepsi, chcemy być jeszcze lepsiejsi (?) dlatego nie szczędząc trudu i pieniędzy udajemy się w podróże wakacyjne. By zwiedzać, poznawać, by być lepsi. „Podróże kształcą” – powiadają. Podróże poszerzają nasz horyzonty, uczą nas, czy zapoznają z nowymi pomysłami, rzeczami, czy ideami. „Świat jest książką, a ci, którzy nie podróżują, czytają tylko jedną stronę” powiedział św. Augustyn.

Kiedyś tak było. Czym dysponował św. Augustyn? Książki czy zwoje z własnej biblioteki, w jego czasach obszernej, ale z dzisiejszej perspektywy więcej niż skromnej; rozmowy, dyskusje z przyjaciółmi, spory z heretykami w wąskim kręgu swego miasta? Jeśli święty Augustyn chciał zobaczyć cokolwiek spoza murów swego miasta musiał udać się długą, ciężką, kosztowaną i nader niebezpieczną podróż. Przykładowo, podróż morska z Rzymu do Kartaginy na skrzypiącym i wiecznie przeciekającym, drewnianym stateczku, już nawet pomijając burze, sztormy i inne kaprysy pogody, to była prawdziwie niebezpieczna wyprawa, z gatunku skoku na bungee. Dziś mało kto podjąłby ryzyko takiej podróży pomijając zwolenników sportów ekstremalnych. Nic wiec dziwnego, że św. Augustyn i inni myśliciele, świadomi ograniczeń swojej wiedzy i zasobów, przez stulecia zachęcali do podróżowania. Aby zobaczyć np. siedem cudów antycznego świata; do Egiptu, by zwiedzić piramidy lub Grecji, do Aten, Koryntu czy Olimpii, gdzie znajdował się cudowny posag Zeusa dłuta Fidiasza.

Co dziś powiedziałby święty Augustyn w dobie Internetu, telewizji, mas mediów i pop kultury? Przez Internet mamy łatwy i nieskrępowany dostęp do wszelkich bibliotek, do całej wiedzy i literatury. Gdy mamy zdjęcia, bo wszystko zostało sfotografowane przez najlepszych specjalistów, w różnych pozycjach, zbliżeniach, podświetleniach, w rozmaitych zakresach długości fal. Gdy liczne filmy, gdzie pokazują wszystko jak najdokładniej z tak bliskiej odległości, na jaką nigdy turystom nie pozwolono by się zbliżyć. Nic tylko sięgnąć do tego bogactwa, czerpać z tej krynicy wiedzy. Praktycznie bezpłatnej lub za gorsze. Po co więc jeździć, męczyć cię, pocić, wydawać niepotrzebnie kasę? Weźmy przykład: wulkany. Miłośnicy wulkanów, bo są i tacy miłośnicy! jeżdżą no do Indonezji – jest tam ponad 100 czynnych wulkanów. Albo do Włoch, aby zobaczyć Wezuwiusza czy Etnę na Sycylii. Dojadą i co? Na szczyt wulkanu nie wejdą, do krateru nie zajrzą, bo to zakazane. Spróbujesz złamać zakaz? Wlepią ci taki mandat, że siądziesz. A w telewizji zobaczysz krater i dno krateru, a nawet jezioro lawy na dnie czynnego krateru. Trudne to do zrozumienia. Dlaczego zobaczenie dajmy na to Wezuwiusza z odległości kilku czy kilkunastu kilometrów przez okno autokaru jest cenniejsze niż oglądanie tego samego wulkanu z odległości nastu metrów przez okno telewizora? Ekrany współczesnych, płaskich telewizorów mają duże rozmiary, większe niż większość okien, zwłaszcza tych w autobusach czy samochodach. Czy telewizja nie jest oknem na świat?

Dalej. Chcesz zwiedzać ruiny Pompejów u stóp Wezuwiusza. Zapisujesz się na wycieczkę, jaką organizuje twój hotel, płacisz i cieszysz na te przeżycia duchowe. Długa droga. Dojeżdżacie, ranek a już upał. Czekasz, bo coś tam się dzieje. Upał rośnie, dalej czekacie. Dzieciaki marudzą, żona gęga, bo coś tam było wczoraj albo czegoś nie było. W końcu wasza grupa rusza na zwiedzanie. Powietrze lepkie od gorąca jak wata, wokół ułomki murów, wszystkie jednakowe, rzymski bruk, koleiny, przewodniczka paple jak najęta, łęb ci pęka, bo wszystko all inclusive i marzysz tylko o jednym: żeby usiąść gdzieś w cieniu i napić się zimnego piwa. I co z tego masz zwiedzania? Mordęgę. Mógłbyś, jak człowiek siedząc w ulubionym fotelu lub na kanapie, popijając piwko lub co ci tam pasuje, obejrzeć film o najnowszych odkryciach w Pompejach. Kamera zabierze tam, gdzie wstęp wzbroniony, pokaże najnowsze odkrycia, to co ukrywają magazyny muzealna w zbliżeniu i dokładnie. Da czas do kontemplacji i podziwu. A ty co? Pocisz się i klniesz cicho pod nosem. Wszystko przez ten dobrobyt.

Idziecie zwiedzać kaplice Sykstyńską bo to wiadomo – arcydzieło, Michał Anioł i inni. Znowu: płacisz za bilety, ale drogie! upał, kolejki, czekanie, tłum turystów, przepychanki. Wchodzisz i co widzisz z tego arcydzieła malarstwa? G…no widzisz, dokładnie kolorowe plamy. Sklepienie ponad 20 metrów wysokości, patrzysz siedem pięter wzwyż! Co można zobaczyć z tej odległości? Jeśli jeszcze masz kiepskie oczy, a okulary się spociły czy zalały potem, to nawet szkoda gadać, szkoda czasu, czekania i tych pieniędzy na bilety. W najlepszym wypadku widzisz mnóstwo figurek na niebieskim tle, jak w kiepskim fotoplastykonie. A tłum napiera, czasu nie ma, za tobą czekają następni amatorzy. Czy zamiast się prażyć w tłumie spoconych turystów nie lepiej kupić sobie album i obejrzeć na zbliżeniu w spokoju i doskonałej rozdzielczości sceny i postacie z tych fresków? Lub obejrzeć na ekranie monitora, telewizora?

Inny przykład: Mona Lisa, uznane arcydzieło malarstwa, pędzla Leonardo da Vinci. Wszyscy mówią, że to wspaniałe więc jedziesz do Paryża, do Luwru. Luwr – najwspanialsze muzeum, jeśli nie na Ziemi, to w Europie, pełne arcydzieł malarstwa i rzeźby zagrabionych m. in. przez Napoleona Bonaparte, cesarza Francuzów. Ale to było dawno i nieprawda. Wchodzisz, czekasz, tłum turystów wszelkiej maści i rasy. Idziesz w ścisku i tłumie, jak kurczak w fermie drobiu. Docierasz do Mony Lisy i co? Masz czas podziwiać, arcydzieło, kontemplować sztukę, rozwikływać tajemnicę jej uśmiechu? Gdzie tam. Kilka, góra kilkanaście sekund i już napierają inni. Tamujesz ruch i patrzą na ciebie wilkiem. I gadają po swojemu: mruczą, szczekają, lub miauczą w swoim psim czy kocim języku jacyś niscy Azjaci o skośnych oczach i płaskich jakby wyklepanych fizjonomiach. Ani mowy, aby choć chwilę pomyśleć. Jeszcze w tym całym Paryżu – brud i smród, a ubikacje, zmiłuj się Boże – musisz mieć oczy dookoła głowy, aby czarni lub śniadzi imigranci nie obrobili cię przy chwili nieuwagi lub nie otoczyli i nie napadli w jakim ciemnym zaułku. Po co komu taka podróż i takie zwiedzanie? Kogo to ubogaci? Chybia tylko miejscowych hotelarzy i taksówkarzy.

Wiele innych, podobnych opowieści. Czy zatem podróże to jedyna rzecz, na którą wydajemy pieniądze, a stajemy się bogatsi? Kiedyś tak było. Ludzie wędrowali, aby się ubogacić. Wiedzieli, że są słabi, i o małej mądrości i chcieli się dowiedzieć, wzbogacić duchowo. Ale to tyczy jednostek. Również w imperium rzymskim istniała na ich skalę masowa turystyka. Współcześnie masowa turystyka zamieniła się w potężny przemysł. W wielu krajach to podstawowa dziedzina finansów państw. W masowej turystyce nie chodzi o wzbogacenie, o rozwój duchowy, ale o to, aby być. Zaliczyć jedno po drugim kolejne punkty imprezy objazdowej: zamek, jaskinie, muzeum, czy inną ruinę. Zresztą jak mogę być tam, gdzie mnie nie ma? Sprzeczność logiczna. Jestem tu, gdzie jestem, w tym miejscu i czasie. To co się zmienia, to krajobraz za oknem. Jesteśmy jak ten żółw, co dźwiga swój domek na grzbiecie. Dźwigamy swój świat zamknięty w skorupie czaszki, niby łupinie orzecha. Czy zatem podróże to złudzenie? Jeśli tak, to i życie jest złudzeniem.

Czy zatem podróżowanie jest bezwartościowe? Tego nie powiedziałem. Są pewnie jednostki, które się wzbogacają podróżując i poznając obce kraje i kultury. Większość nie. Dlaczego? Większość jest jak najdalsza do tego, aby się ubogacać. Oni choć zwiedzić, zaliczyć mieć pieczątkę w paszporcie czy zdjęcia w smartfonie. Otwarcie oznacza, że wiemy, iż czegoś nam nie staje, że w czymś jesteśmy gorsi. Że mamy jakiś brak. Współcześnie ludzie na zachodzie wszystko mają, wszystko wiedzą, są idealni a przynajmniej zadowoleni z siebie. Skoro jestem dobry, to nie muszę się niczego uczyć czy poprawiać, prawda? Jeśli podróżuje to po to, aby utwierdzić się w swoim samozadowoleniu. Co innego zdjęcia, dowód, że byliśmy na Bali, czy u stóp kamiennych świątyń Majów. Z popularnej wiedzy, którą zdobywają podróżując, najważniejsza jest taka, że wszyscy mylimy się co do innych krajów. Mylimy się zwykle na ich korzyść. Rzeczywistość jest gorsza, o wiele gorsza niż nasze wyobrażenia. Ludzie są różni. Są i tacy – być może wcale liczni – których zadowala wylegiwanie się w łóżku hotelowym do południa, szwedzki stół, wieczorne drinki w barze, wliczone w cenę wczasów all inclusive, pluskanie w zasikanym basenie hotelowym, czy oglądanie świata przez zakurzone okno klimatyzowanego autokaru. I nie pragną niczego więcej, o ile będą mogli o tych przeżyciach opowiedzieć przyjaciołom i krewnym licytując się, kto spędził lepsze i cenniejsze wakacje. Pomijam tu inne nieprzyjemne zdarzenia wakacyjne, jak owe zemsty a to faraona, a to Majów, przez które dwie, trzy doby spędza turysta na muszli klozetowej, przez następny tydzień nie oddala się od ubikacji, a gdy poczuje się lepiej, kończy się turnus i trzeba wracać. 

Różnie to bywa. Można spędzić życie w podróżach nie ruszając się w istocie z miejsca. Jak marynarze. Joseph Conrad – polski szlachcic, marynarz i oficer brytyjskiej marynarki handlowej, który spędził wiele lat na rozmaitych statkach – dawno temu zauważył, że marynarze to domatorzy, tylko ich dom jest ruchomy. Można spędzić cale życia w jednym mieście. W jednym domie, w obrębie kilku ulic przymierzyć najdalsze z ludzkich dróg. Można przemierzyć najdalsze przestrzenie i nie wynieść z tego niczego nie licząc odcisków na stopach i licznych chorób, w tym tropikalnych. Nie odmawiam nikomu prawa do wędrowania. To, że dla mnie zaliczanie punktów w programie wycieczki turystycznej jest pobawione sensu, i że wolę siedzieć na kanapie i oglądać świat przez okno telewizora niż okno autokaru nie znaczy, że inni winni postępować podobnie. Ludzie są różni, a ja nie jestem od tego, by decydować za innych, co do ich wyborów. Każdy sam decyduje i sam odpowiada. Jedno pewne: ubogacanie, rozwój duchowy... do tego potrzeba czegoś znacznie więcej niż pieniędzy na zakup biletu na wyjazd turystyczny. Potrzeba pokory, pracy, cierpliwości, trudu i znoju, samozaparcia i jeszcze odrobiny szczęścia. Szczęście przydaje się ludziom w ich trudnej podróży przez życie.

Jaka by wędrówka nie była długa, jaki cel nie byłby odległy i trudny do osiągniecia, najlepszą rzeczą w każdej podroży jest jej koniec. I powrót do domu. Podróże bywają taki i owakie. Ciekawe i nudnawe, kształcące i ogłupiające. Ale zawsze są męczące. Powrót do domu to najlepszy punkt każdej podroży. O ile taki dom jeszcze się posiada. Dlatego, gdy się wyrusza w podróż, czy to krótką, czy długą, warto pamiętać o tym punkcie, z którego się wyrusza, i do którego się wraca. O domu. A poznając innych ludzi, inne kultury nie wolno zatracić siebie ani tego z czego się wyrosło. Tak mi się zdaje i takie są te krótkie refleksje na temat podroży i podróżowania. Choć przyznaję, że podróżnikiem to ja nie jestem, Nie licząc podroży palcem po mapie w dzieciństwie. 


© Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie tekstu tylko za zgodą autora.


Bielinski
O mnie Bielinski

Dla chcących więcej polecam książkę: "Kto może być zebrą i inne historie" wydawnictwo: e-bookowo

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (1)

Inne tematy w dziale Kultura