O szczęściu, i o tym, czy szczęście to tylko brak nieszczęścia.
Koniec zimy. Kalendarzowej, bo klimatyczna zima odeszła już dawno. Za kilka dni oficjalnie powitamy wiosnę. Faktycznie wiosna jest tu nas już od kilku tygodni. Różnie w różnych regionach. Jakby nie było, powitamy wiosnę. Kolejny raz. Wiosenny czas, szczęśliwy czas. Czas odrodzenia przyrody, czas nowego życia. Wiosna już jest, albo nadejdzie. Ale szczęście?
Przypomniał mi się film: „Zezowate szczęście”, stary film z 1960 w reżyserii Andrzeja Munka, z fenomenalną rolą Bogumiła Kobieli. Ten film to panorama naszych losów od lat trzydziestych, czasów sanacji po połowę lat pięćdziesiątych, do postalinowskiej odwilży, ale pokazany w specyficzny, prześmiewczy sposób. Główny bohater - Jan Piszczyk ze wszystkich sił stara się być jak inni, chce być lepszy od innych. Jako dziecko wstępuje do harcerstwa, co kończy się żałosną kompromitacją. Na studiach zostaje członkiem skrajnie prawicowego ONR-u i zostaje ciężko pobity podczas jednej z manifestacji. Zbliża się wojna, Piszczyk marzy o włożeniu munduru. Dostaje powalanie do szkoły podchorążych rezerwy na… 1 września 1939 roku. Dociera do Zegrza, ale koszary są już opuszczone, wszyscy uciekli. Piszczyk znajduje paradny mundur podchorążego, wkłada go, salutuje sobie przed lustrem i… wpada w ręce Niemców, którzy właśnie nadeszli. Sławna scena. Inni gniją w obozach, a jego Niemcy zwalniają z obozu jenieckiego ze względu na słabe zdrowie. Po powrocie do kraju Piszczyk wstępuję do konspiracji, ale znowu kończy się nader żałośnie i haniebnie. Pomijam tu szereg wydarzeń. Po wojnie Piszczyk z całym entuzjazmem oddaje się pracy dla nowego, lepszego ustroju. Jego zaangażowanie i wazeliniarstwo są tak nienośne, że udręczeni koledzy podkładają mu świnie i Piszczyk trafia do więzienia jako… więzień polityczny. W ramach odwilży październikowej (1956) zostaje zwolniony i staje przed naczelnikiem więzienia z prośbą… by go nie wypuszczano na wolność, bo mu tu dobrze. Innych męczyli i mordowali, wyrywali paznokcie, łamali kości, strzelali w potylicę a Jan Piszczyk właśnie w stalinowskim więzieniu znalazł spokój i szczęście. Swoje miejsce w życiu. Cały film oparty jest na wspomnieniach Jana Piszczyka, który przed drzemiącym naczelnikiem więzienia opowiada swoje życie w nadziei, że jednak zostawią go w więzieniu. Ciekawe, jakie byłyby dalsze losy Jana Piszczyka, gdy w końcu naczelnik się obudził i kazał siłą wyrzucić go z więzienia? Zacząłby się ponowny cykl wzlotów i upadków Jana Piszczyka. Pewne dołączyłby do tzw. opozycji, spod znaku Adama Michnika i Jacka Kuronia. Było ich tak wielu. Po odzyskaniu wolności w 1989 roku, wielu Janów Piszczyków z zapałem zabrały się kolejny raz do budowy nowego, lepszego ustroju. Ale nie takich Piszczyków, jak bohater filmu Andrzeja Munka. Przyziemnych, zwyczajnych Piszczyków.
Na tę powieść można spojrzeć na różne sposoby. Na przykład jako opowieść o małym człowieku, w czasach wielkich nieszczęść i wielkich wyzwań. W końcu nie wszyscy z grantami szli na niemieckie czołgi. Byli, musieli być tacy, jak Jan Piszczyk, którzy spokojnie i prawie bezboleśnie przetrwali całą niemiecką okupację. Było ich więcej, znacznie więcej. Bohaterów wszędzie jest mało, bardzo mało. Ciekawe, że autorem scenariusza jest Jerzy Stefan Stawiński ten, który miał „szczęście” – żołnierz września, żołnierz Armii Krajowej, uczestnik Powstania Warszawskiego. Myślę, że z przyjemnością opisał tych, którzy mieli „zezowate szczęście”, którzy stali obok. Jan Piszczyk jest żałosnym gnojkiem, ale nie dlatego, że taki chce być. On chce być lepszy, inny, być podziwianym bohaterem, żołnierzem w pięknym mundurze, budować nowy, lepszy świat, ale mu nie wychodzi. Albo inaczej: wychodzi mu, ale… na opak. Czy wspak. Ma takie skrzywione, zezowate szczęście. Artystyczna wizja. Prawdziwy Jan Piszczyk to urodziny oportunista. On nie marzy o tym, żeby być bohaterem. On chce tylko, i to jest jego celem, aby jemu było dobrze. Mniejsza o innych. Prawdziwemu Janowi Piszczykowi świetnie się żyje przed wojną, w czasach sanacji robi karierę beż żadnych wpadek i kompromitacji; doskonale się odnajduje po wojnie w nowym reżimie komunistycznym. W czasie wojny także ma się niezłe, a przynajmniej bezpiecznie, bowiem bez żalu i rozterek podpisuje volkslistę. Po upadku komuny, w kolejnym ustroju także doskonale sobie radzi. W parlamencie, senacie czy rządzie. Jest ich pełno we wszystkich partiach. Jan Piszczyk zmienia partie, gdy tylko przestają mu przynosić korzyści. Nie ma sentymentów. Dlań wszystko jest dobre, co mu dobrze czyni.
Taki jest prawdziwy Jan Piszczyk, nie ten żałosny, filmowy nieudacznik. Czy synonimem „zezowatego szczęścia” jest pech? Niezupełnie. Jan Piszczyk trafia do niewoli jak idiota, ale z niej zostaje zwolniony jako jeden z nielicznych. Kompromituje się i ucieka z konspiracji, ale przeżyje wojnę. W czasach stalinowskiego terroru trafia do więzienia, ale żyje mu się tam dobrze, spokojnie i bezpiecznie. Ma świat o jakim marzył: proste, surowe reguły, wie co wolno, co zabronione. Po latach, w nowej sytuacji politycznej – o czym Andrzej Munk kręcąc ten film w roku 1960, nie miał pojęcia – to więzienie przyniesie mu wielkie profity. Warto zauważyć jaką wielką karierę zrobił taki Adam Michnik opierając się na kilku latach więzienia w czasach komunistycznych. Kilkanaście lat temu Adam Michnik nazywany był: king maker, twórcą królów. I tak było. Adam Michnik tworzył i obalał rządy. Ciekawy związek między fikcyjnym Janem Piszczykiem, a jakże prawdziwym Adamem Michnikiem.
Jan Piszczyk żali się na swoje zezowate szczędzicie. A ci, co mieli „szczęście”: żołnierze września, żołnierze konspiracji, Powstania Warszawskiego, partyzantki czy konspiracji antykomunistycznej. Oni tysiącami, setkami tysięcy zapełnili doły śmierci. Ci co zginęli, co zostali zamordowani, zagłodzeni. Czy od takiego „szczęścia” nie jest lepsze „zezowate szczęście”? Lepszy żywy pies od martwego lwa, powiada Biblia. Zezowate szczęście, po angielsku: bad luck. Ale po naszemu to pech. Po innemu: misfortune, jinx, inne. Mysie, że w języku angielskim nie ma takiego pojęcia jak zezowate szczęście. Jest to czysto nasz idiom. Anglosasi znają szczęście, znają pech. Jasne, proste reguły albo pech, albo szczęście. Ogólnie na zachodzie. Oni tego nie rozumieją.
Polska padła łupem Niemiec pod wodzą Adolfa Hitlera i Rosji Sowieckiej Józefa Stalina. Działając wspólnie i porozumieniu Sowieci i Niemcy z pewnością unicestwiliby nas, częścią mordując, resztę wynaradawiając. Atoli Hitler zaatakował Stalina na szczęście dla nas, a pechowo dla niemieckiej dominacji w Europie. Niemcy mimo wielkich usiłowań sami nie byli w tani dokonać tego dzieła. Armia Czerwona pokonała Wermacht zdobywając Berlin. Powstała nowa Polska Ludowa, a my z wielkiego, powszechnego, niemieckiego terroru, popadliśmy w mały, czerwony terror, terror kierowany. Znowu szczęście, ale nie niezupełne. Nie odzyskaliśmy wolności po II wojnie jak np. Francuzi, ale przymusowo staliśmy się częścią obozu socjalistycznego pod wodzą Moskwy. Zamieniliśmy jedna okupacje na drugą? Może spojrzeć inaczej. Mieliśmy szczęście, bo nas nie wymordowano, ale takie niepełne, zezowate szczęście.
Po 1989 roku, po upadku PRL-u i Związku Sowieckiego mieliśmy szczęcie, bo odzyskaliśmy niepodległość, powiedzą jedni. Inni powiedzą, że spod władania Sowietów podpadliśmy pod dominację niemiecką, lub byliśmy kondominium niemiecko – rosyjskim. I tak przez kilkanaście, może nawet dwadzieścia lat. Znowu zależy jak spojrzeć: szczęście, albo zezowate szczęście. Weźmy partie, oś demokracji. Partie opozycyjne a postępowe żalą się na ciężkie nieszczęście, jakim jest rząd populistycznej prawicy i ich gorzką dolę opozycji o suchym chlebie, to jest czystych dietach. Partia rządowa twierdzi, że przez opozycję nie może zrealizować powszechnego szczęścia i dobrobytu dla wszystkich, jaki dla nas zaplanowała. Jeśli mają szczęście to ograniczone, czyli zezowate. Ogólnie w demokracji, partia, która wygrywa wybory z reguły może zrealizować tylko cześć, często małą część swego programu. Demokracja tak ma. Ostatnio prawie weszliśmy do Europy; prawie zostaliśmy zachodem; prawie spełniliśmy marzenia pokoleń o dostanym i bezpiecznym życiu. I co? Najpierw pandemia, potem wojna na Ukrainie. Znowu szczęście, ale jakieś garbate albo zezowate. Niby dobrze, ale zawsze coś nie tak, wiatr w oczy dalej wieje.
Spójrzmy na Francję. Po II wojnie światowej Francja odzyskała wolność i niepodległość. Szczęście bez przymiotników. Lata 1945 – 1975 to złote dekady, gdy Francja rosła, a Francuzi się bogacili i żyli coraz lepiej. Aby utrzymać ową dobrą passe, Francuzi, sami z własnej, niczym nie przymuszonej wolni, otworzyli szeroko granice by ściągnąć do pracy imigrantów z byłych francuskich kolonii. Arabowie z Afryki północnej: Algierii, Maroka czy Murzyni z Senegalu, Mali, czy Czadu ściągnęli do byłej metropolii. Dziś oni, lub ich potomkowie liczą miliony, a słodka Francja przestała być słodka. Bandy, gangi narkotykowe, przemoc, gwałty, całe dzielnice opanowane przez imigrantów. Było szczęście. Lecz i to ichnie szczęście okazał zezowatą naturę.
Do tej pory była mowa o szczęściu w znaczeniu powszechnym, szczęściu państwa czy społeczeństwa. A przecież milion to suma jednostek. Jak wygląda szczęście w przypadku pojedynczego człowieka? Mówimy często: ten, czy ta, to ma szczęście patrząc na markę samochodu, wartość domu, czy innych przedmiotów, których cenę łatwo oszacować w pieniądzu. Prosta reguła: im więcej pieniędzy, tym większe szczęście. A gdyby się jego czy jej spytać, to powiedziałby zapewne, że owszem, nieźle mu się powodzi, ale nie potwierdziłaby, że ma jakieś wyjątkowe szczęście. Bo zna kogoś kto ma znacznie więcej szczęścia, to jest pieniędzy. Kto ma mało, chce więcej. Kto ma dużo, marzy o jeszcze więcej. A inne wartości? Mówimy dobry ojciec czy matka, dobra córka, czy syn, dobra rodzina w znaczeniu szczęśliwe małżeństwo. Z tym rodzinnym szczęściem jest oględnie mówiąc, różnie. Wiemy, kiedy jesteśmy nieszczęśliwi, to jasne. Choroba, śmierć, wypadek, bad luck, czyli pech. Albo wojna.
Ale kiedy jesteśmy szczęśliwi? Ci, uważani za szczęśliwych, sami wcale się za takich nie uważają z zasady, choć może są wyjątki, np. w usa. Tam szczęcie jest równie powszechne i obowiązkowe, jak obowiązkowy uśmiech. Jak się nie uśmiechasz i nie zapewniasz o swoim szczęściu to jesteś, jak to nazywają, przegrywam. U nas, gdzie nie ma jeszcze obowiązkowego, powszechnego kłamstwa, ciężko jest z tym szczęściem. To jak pogoń za cieniem. Im szybciej gonisz, tym szybciej umyka. Okazuje się, że najłatwiej powiedzieć, że byliśmy szczęśliwi. Oczywiście, gdy ten szczęsny stan już się skończył. Lub mieć nadzieje na przyszłe szczęście. Przeszłość lub przyszłość. W teraźniejszości, ci szczęśliwcy, którzy są uważani powszechnie za takich, sami przyznaliby, że jeśli mają, to jakieś, niepełne szczęście. Broń Boże te prawdziwe, bo i oni pragną większego szczęścia. Co nie znaczy, że nie trafiają nam się radości. Oczywiście, że się trafiają mniejsze, większe, mniej i bardziej pospolite i te niezwykłe. Różne. Ale to nie jest szczęście.
Czymże jest szczęście? Czy nie jest to cudza opinia? Czy szczęście to nie przeglądanie się w lustrze cudzych opinii? Nie ma idealnego lustra, każde deformuje, mniej lub więcej. Zatem każde odbicie jest skrzywione, sfałszowane. W tym starym, prześmiewczym filmie zawarta jest głęboka prawda. Czy zatem każde szczęście jest skrzywione, niepełne? Tu, na Ziemi, małej planecie, ziarnku piasku w wielkim wszechświecie? I chyba tylko szczęście, tam w niebie, jest prawdziwym szczęściem bez przymiotnikowym. Jeśli niebo istnieje. Czy ze szczęściem, nie jest jak z duchami? Wszyscy o nich mówią, mało kto je widział. Jeśli ktokolwiek je widział. Ciągle to – jeśli, jeżeli. Tryb warunkowy. Pisząc o szczęściu nie da się uniknąć: jeśli, jeżeli. Chociaż niektórzy owszem, potrafią. Może to tylko ja nie potrafię? W ameryce wierzą w szczęście. Są pewni, że jeśli nawet nie są, to będą szczęśliwi. Wkrótce. Już za godzinę. Za miesiąc. Albo w przyszłym roku. Gdy zarobią kolejny milion. Mają obowiązek być szczęśliwi. Wpisali nawet prawo do szczęścia do swojej konstytucji. Szczęściarze ci amerykanie, co nie znają pojęcia zezowatego szczęścia.
Czy szczęście to tylko brak nieszczęścia? Podwójne przeczenie: szczęście równa się - nie nieszczęście. Czy szczęście jest niczym woda, a my niby sito, i dlatego szczęście nas się nie trzyma? Czy każde szczęście na zezowate spojrzenie? Chciałbym powiedzieć, że nie, ale tego po prawdzie nie wiem. Powszechnie wiadomo za to, iż szczęście, nawet owo zezowatej natury, uważanie jest za lepsze od braku szczęścia, od pecha, nieszczęścia, od śmierci na dołami wypełnionymi zwłokami. Jeśli szczęście nie istnieje, jeżeli ma podobną naturę jak duchy znane z opowieści, to nieszczęście z pewnością istnieje i jest realne. Czego jak czego, ale w to nie wolno wątpić, zwłaszcza tu, w tym szczegółowym miejscu na mapie.
Szczęście? Podobno, być może. Zezowate szczęście? Znacznie pewniejsze. Nieszczęścia? Jak najbardziej. Te nigdy nas nie ominą. Czy nie lepsze nawet zezowate niż inne… ewentualności? Czy płynąć pod prąd, czy dać się nieść nurtowi? Czy iść na dno, czy powolnie dryfować na powierzchni? Na to pytanie już każdy sam musi sobie odpowiedzieć.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie tekstu tylko za zgodą autora.
Dla chcących więcej polecam książkę:
"Kto może być zebrą i inne historie"
wydawnictwo: e-bookowo
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura