O tym, co ważne, mniej ważnie i całkiem nieistotne.
Koniec starego roku, początek nowego roku. Sylwester to zwyczajowo czas radości, zabaw, tańców, nadziei wobec nowego roku. Ale jest to także czas nostalgii, rozważań; dzień, w którym czujemy, jak czas przepływa nam między palcami. Dzień spojrzenia w przeszłość i w przyszłość. Przyszłość to prosta sprawa. Dla jednych ten nowy rok będzie dobry, dla innych zły, dla większości całkiem przeciętny. Mamy krzywą Gaussa, albo rozkład normalny, krzywą w kształcie dzwonu, która opisuje tę sytuację. Środek, pod brzuchem mieszczącym masy, to przeciętność. Im kto znajdzie się dalej w prawo, tym większe jego „szczęście”. Im dalej w lewo tym większy „pech”. A miejsce to jest zmienne, ruchome; przesuwamy się to w tą, to w tamtą stronę. Będziemy na pewno na tej krzywej, dokładnie pod krzywą Gaussa. Jakie dokładnie miejsce zajmiemy? Chyba nawet sam Bóg tego nie wie. Ani nie decyduje. Bo przecież Bóg nie gra w kości, jeśli wierzyć Albertowi Einsteinowi. A może Bóg gra w kości? Tego nie wiemy.
Wystarczy, że będziemy wiedzieć, jaki będzie, jaki był, ten rok, dokładnie za 365 dni, w następnego Sylwestra. Będzie, co będzie. Nie ma sobie co zaprzątać tym głowy. Co do przeszłości, z nią jest jeszcze gorzej. Kiedy patrzę w przeszłość, aż sam się sobie dziwię, że coś takiego przeżyłem. Że to byłem ja. Że mnie to spotkało. Nie chcę przez to powiedzieć, że moje przeżycia były jakieś niezwykłe, czy ekstremalne, na szczęcie były całkiem powiedzmy… normalne, ale nie zmienia to uczucia nierealności, gdy patrzę w przeszłość. Zupełnie, jakby dotyczyło to kogoś innego, obcego, nieznajomego, z którym łączy mnie tylko imię i nazwisko. No i ta skóra, i ręce, inne…, w sumie całkiem sporo. Albo jakby to było wspomnienie snu, świeżo po przebudzeniu, gdy mamy go jeszcze w pamięci. Sen się rozrywa i rozmywa, blednie; zostają z niego tylko kawałki: podzielone, dziwaczne, taki kogiel – mogiel. Porozrzucane, pomieszane puzzle. Jeśli przeszłość jest tak obca i nieznana, to czegóż spodziewać się po przyszłości? Przeciwnie. Przyszłość znamy. Koniec jest wiadomy. To dużo. Z przeszłością jest gorzej. Tu nie znamy nawet początku. Bowiem, gdzie ustawić ten znak początku?
Jak na brzegu rzeki. Rzeka jest szeroka, ogromna, przepastna i głęboka. Gdzieś daleko, na horyzoncie, ciemna lina zaznacza przeciwległy brzeg. Rzeka jest tak wielka, że nie widać nurtu, zda się nieruchomy jęzor posrebrzanego lustra. Nie wiadomo z początku, w którą stronę płynie woda. Chłopiec na brzegu rzeki podnosi kamień, rzuca. Plusk. Koncentryczne kręgi fal nikną. Chłopiec rzuca patyk. Drewniany patyk unosi się na powierzchni miotany przybrzeżnymi wirami, zahaczając o mielizny, to tu, to tam. Dopiero rzucone na dużą odległość drewniane kijki pokazuję, że to jednak rzeka, i że jej leniwy nurt płynie w jednym kierunku.
Ten rok to wojna na Ukrainie. Rosyjska agresja i wojna trwająca już dziesięć miesięcy, wojna, której końca nie widać. Przyszły rok też będzie przebiegał pod znakiem tej wojny. Każdy dzień to nowe zwycięstwo Ukraińców. Które? Tego już nie zliczę. Nowy dzień, nowe zwycięstwa „bratnich” Ukraińców nad… orkami, okupantami, armią grabieżców, gwałcicieli i szabrowników, jak armię rosyjską barwie określa telewizja publiczna aksamitnym głosem spikera(ki) wiadomości. Żarty, żartami, ale Ukraina już odniosła zwycięstwo. Przetrwała atak wojsk rosyjskich, obroniła swoją stolicą, Kijów, ocalała i dalej walczy. Plan cara Rosji był inny: zdobyć Kijów, osadzić tam swego wasala, opanować i podporządkować sobie całą Ukrainę, sprowadzając ją do roli pół, czy ćwierć kolonii. Szalony plan? Wcale nie. W 2014 roku wojska rosyjskie zajęły Krym bez jednego wystrzału. Słynne zielne ludziki dokonały niezwykłego wyczynu. Rosjanie przejęli Krym, w tym ukraińskie jednostki wojskowe, i magazyny broni, fortyfikacje i ukraińską flotę bez walki, bez żadnych strat, bez rozlewu krwi. Niby ukraińscy żołnierze, marynarze i oficerowie nagle okazali się być rosyjskim. Poddawali się chętnie i masowo. Prawda, niektórzy uciekli. Car Rosji odkroiwszy i skonsumowawszy praktycznie bez kosztowo kawał Ukrainy poczuł tym większy głód. Przypomina się pierwszy rozbiór Pierwszej Rzeczypospolitej, gdy Rosja i Prusy i Austria dzieliły się ziemiami Rzeczpospolitej bez wstydu i bez żadnego oporu. Ukraina w 2014 roku była państwem upadłym, jak I Rzeczypospolita ponad dwa wieki wcześniej. 24 lutego tego roku to początek następnego aktu. Wojska rosyjskie wykroczyły, by opanować całą Ukrainę ze Kijowem na czele, ale Rosjanie i ich car popełnili błąd. Kilka błędów. Po pierwsze nie zauważyli, że Ukraińcy nie zmarnowali tego czasu i przez osiem lat przygotowywali się na atak. Po wtóre, fatalnie ocenili sytuację międzynarodową. W 1772 roku Rosja, Prusy i Austria rozszarpały osamotnioną I Rzeczpospolitą. W roku 2022 usa, poprzez NATO wsparły Ukrainę. Ukraina nie jest samotna. Ma potężnych sojuszników. Przez Polskę płynął i płynie rzeka pomocy, cywilnej i militarnej. Katarzyna Wielka wygrała, bo zyskała sojuszników i wspólników. W dwa i pół wieku później kolejny car Rosji przegrał bo nie znalazł żadnych chętnych do pożywienia się na ciele ukraińskiej ofiary. To Rosja jest samotna. Osamotniona Rosja okazała się być za słaba na podbicie Ukrainy. Drugi raz ten sam plan się nie udaje. Taki swoisty chichot historii.
Gdy nie udało się opanować i zwasalizować całej Ukrainy, car Rosji realizuje plan B – będzie starał się wyrwać z Ukrainy tak wiele ziem i ludności, ile tylko zdoła. By osłabić ją jak najmocniej. Zasady imperialnego rządzenia. Najgorszy scenariusz się nie zrealizował. Gdyby carowi Rosji udało się podporządkować Ukrainę, na wschodniej granicy mielibyśmy wojska rosyjskie i ukraińskie dyszące żądzą odwetu. Na kim? Na nas. Za co? Car ruski po raz kolejny pobudziłby ukraiński nacjonalizm przeciwko Polakom. Także stary chwyt. Białoruś również musiałaby ulec. Z wygładu prymitywny, ale sprytny białoruski batiuszka, musiałby się podporządkować Moskwie. Odnowione rosyjskie imperium sięgałoby od Bugu po Władywostok. Rząd Niemiec dla formy pookręcawszy nieco nosem, rychło zawarłyby układ z carem Rosji, układ korzystny dla obu stron, a śmiertelnie niebezpieczny dla nas. Polska ujęta w kleszcze, stałby się rzeczywiście rosyjsko – niemieckim kondominium. A o tym, kto, i jak rządzi decydowałyby ościenne mocarstwa.
Ale to przeszłość. Rosja okazała się słaba. Ukraina wspierana przez usa i NATO wiedzie z Rosją wojnę na wyczerpanie. Dla usa to świetna okazja do podreperowania swego statusu supermocarstwa po tylu upokarzających porażkach, ba klęskach, w ostatnich latach. Amerykanie grają na osłabienie Rosji prowadząc wojnę per procura, wojnę do ostatniego Ukraińca. Ulubiona taktyka Anglosasów: prowadzić wojnę cudzymi rękami, samemu siedząc z dala i ryzykując tylko pieniądze. I to stosunkowo nieduże. Nie jest to żadna wojna cywilizacji, ani wojna dobra ze złem. Jedna z tysięcy podobnych wojen. O ziemię, o wpływy, o prestiż. O łupy. Co będzie dalej? Jak skończy się ta wojna? Wygra ten, co w ostatniej rudnie zachowa najwięcej sił. Mamy tu trzy strony: Ukrainę, Rosje i ten trzeci – usa. Rozstrzygnięcia mogą być zaskakujące. Kto wygra? Dla mnie to bez znaczenia. Nie obchodzi mnie, czy Krym będzie rosyjski, czy Donbas ukraiński. Rosyjski imperializm, oparty na rosyjskim nacjonalizmie, budzi mój wstręt, ale nacjonalizm ukraiński, pochodzący od Bandery, cuchnący wonią mordów i świeżej krwi, jest jeszcze gorszy. Najlepiej niech walczą następny rok, i kolejny. Do kompletnego wyczerpania obu stron.
A co u nas w kraju? Toczy się dyskusja o KPO, czy KDT. Nie ważne. Przeczyłem projekt ustawy. Jej uchwalenie jest warunkiem, raczej ultimatum tzw. Unii Europejskiej. Nie ma żadnej Unii Europejskie, ta organizacja to tak naprawdę Unia Niemiecka. Uchwalenie tej ustawy oznacza paraliż sadów i państwa. Jest to wprowadzenie w nowoczesnej formie dobrze znanej zasady liberum veto, dzięki której ościenne mocarstwa: Rosja i Prusy paraliżowały i władały I Rzeczpospolitą. Ciekawe, że po trzech wiekach, współczesne Niemcy, spadkobiercy Prus, chcą sięgnąć po takie samo narzędzie. Niedaleko pada jabłko od jabłoni. Dziś sędziowie, jak kiedyś posłowe na Sejm, maja zyskać prawo, by krzyknąć: nie pozwalam! Wprowadziwszy liberum veto, Unia, czyli Niemcy, będą bronić tej "praworządności", tak jak kiedyś bronili "złotej wolności". I podążymy prostą drogą do upadku, a na pewno pełnej podległości. A nasz premier, ten wieczny chłopiec, z godnym podziwu zapałem zachwala ten projekt, bo dostaniemy za wolność jakieś pieniądze, z czego część to kredyt do spłaty. Kiedyś zdarzało się, owszem, że ludzie sprzedawali się w niewolę. Ale doprawdy, rzadki to przypadek, aby ten, co się sprzedaje w niewole, brał jeszcze kredyt na kajdany, którymi go okują. Wszystko jest możliwe, jak się okazuje.
Przypomina się Ezaw, pierworodny sny Izaaka i Rebeki. Ezaw znany jest z tego, że sprzedał swoje prawo pierworództwa, dziedziczenia, za miskę soczewicy swemu młodszemu bratu, Jakubowi. Potem sprytny Jakub pozbawił Ezawa ojcowskiego błogosławieństwa. I tak jedynym dziedzicem Izaaka stał się Jakub. Imię Ezawa zostało synonimem głupca, który wszystko co ma sprzedaje za miskę soczewicy. Interes, jakby sprzedawać diamenty za fasolę. Czy ten nasz współczesny Ezaw, wiecznie młody, chudy premier, sprzeda Polskę za miskę soczewicy? Kto wie. Na pewno gorąco tego pragnie. Nasz Ezaw zdaje się wierzyć gorąco, że w ten sposób (uwaga!) ochroni polską suwerenność. Interesujący przykład zacietrzewienia, czy zaślepienia. Coś w tym jest. Niewolnika bić może tylko jego pan, który bardzo pilnuje tego przywileju, i nie pozwala innym krzywdzić swojej własności. Podobnie Niemcy zaopiekują się nami, jak to czynili przez ostatnie stulecia. Będzie miło, będzie dobrze, jak będziemy grzeczni, rzecz jasna. Niewolnikowi, który się nie szarpie, kajdany nie ciążą. Inni, niby polscy politycy, ci z tak zwanej opozycji, idą jeszcze dalej. Chcą wpisania do konstytucji wiecznej przyjaźni z Unią Europejska. Oczywiście dla naszego dobra. Czyżby? Na pewno dla ich dobra, tu się zgodzę. Wielu marzy o tym, by ubić taki interes jak Ezaw. Lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu. Szczególnie, gdy zysk idzie do twojej kieszeni, zaś koszty ponoszą inni.
Pamiętam, że w latach 70-tych XX wieku, ówcześni władcy peerelu (Polska Rzeczpospolita Ludowa) wpisali do konstatacji przewodnią rolę partii komunistycznej i wieczną przyjaźń, czytaj podległość, ze Związkiem Sowieckim. Skoro wtedy mieliśmy przyjaźń ze związkiem sowieckim, to czemu dziś nie mamy mieć przyjaźni ze związkiem niemieckim? Będzie lepiej niż wówczas. Lepiej bowiem żłopać jakieś modne prosceo i zakąszać omułkami, czy innymi krewetkami, niż, jak kiedyś, chlać wódę pod kaszanę. Lepszy wypoczynek na Maderze, czy Sycylii, niż przaśne wczasy się w Bułgarii w hotelu – kołchozie. To, że komuniści wpisali przyjaźń ze ZSRR do konstytucji, nie było przejawem siły, ale słabości. Przecież Sowieci robili, co chcieli, w Polsce przez trzydzieści lat bez tego wpisu. Podobnie KPO czy przejdzie, czy nie, czy owo służalcze majstrowanie przy konstytucji, jest objawem słabości Unii Europejskiej, czyli a nie jej siły. Związek Niemiecki jeszcze nie okrzepł a już dyszy i robi bokami, jak zdychająca szkapa. Prawo, Konstancja, traktaty międzynarodowe bez stojącej za nimi siły warte są tyle, co papier na którym zostały spisane.
Charakterystyczna jest wiara władców upadających imperiów w moc umów, traktatów, czy przymierzy począwszy od imperium rzymskiego z VI, V wieku, przez Związek Sowiecki po dzisiaj Unię Niemiecką. Im imperium słabsze, tym gęstsza sieć traktatów, umów i przymierzy. Jak lawina rośnie ich liczba oraz rozmiar, szczegółowość, czy liczba paragrafów. Wiara iście mistyczna, tych, którzy tylekroć łamali wszystkie traktaty, gdy było to dla nich korzystne, że ich partnerzy dotrzymają umów, gdy są potężniejsi. Kończyło i kończy się tym, że te traktaty nie nadawały się nawet do wychodka. Spisywano je na bardzo dobrym i drogim papierze. A takim papierem, za przeproszeniem, przy podcieraniu człowiek zdarłby sobie tyłek. Dlatego patrzę spokojnie na te korowody z unią, na te negocjacje, dyktaty, umowy, inne ustawy. Na ten szum, krzyk i wrzawę. Upadło imperium rzymskie. Upadł Związek Sowiecki, upadnie i Związek Niemiecki, alias Unia Europejska. Wystarczy poczekać.
Lepiej otworzyć Księgę i przeczytać takie słowa:
„Choćbym mówił językami ludzkimi i anielskimi, a miłości bym nie miał, byłbym miedzią dźwięczącą i cymbałem grzmiącym.
I choćbym miał dar prorokowania, i znał wszystkie tajemnice, i posiadał całą wiedzę, i choćbym miał pełnię wiary, tak żebym góry przenosił, a miłości by nie miał, byłbym niczym.
I choćbym rozdał całe mienie swoje, i choćbym ciało wydał na spalenie, a miłości bym nie miał, nic mi to nie pomoże. .…
Teraz więc pozostaje wiara, nadzieja i miłość, te trzy. lecz z nich największa jest miłość.” (1 Kor. 13, 1-13)
Spacerując nad rzeką warto mieć w pamięci słowa świętego Pawła. Imperia, podboje, sprzeczne interesy, wielkie zwycięstwa i równie wielkie klęski, rokowania, spiski, koalicje, zdrady… Cóż to znaczy wobec słów świętego Pawła? Nazywają je hymnem do miłości. Atoli homoseksualiści, lesbijki, inni rozpustnicy, ci, jak się nazywają – osoby nie hetero normatywne, których tak teraz pełno i tak są bezczelni, a fizycznej miłości mają aż w nadmiarze, tych słów przecież nie uznają za swój hymn.
Idzie chłopiec brzegiem rzeki. Rzeka płynie zwolna, ogromna, rozlana. Znudzony chłopce podnosi i rzuca a to jakiś kamień, patyk, grudkę ziemi, czy inne śmieci. Rzeka wszystko przyjmuje, niczego nie oddaje. I płynie dalej niezmienna. I nie ma znaczenia, czy wpadnie do niej drobny liść, czy wielki głaz. Rzeka wszystko pochłonie bez śladu, bez głosu. Rzeka bez początku, i bez końca. Rzeka czasu. Rzeka zapomnienia. Gdym miłości bym nie miał, byłbym niczym… Tylko tego rzeka nie wchłonie. To jedno. To, co może ocaleć.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie tekstu tylko za zgodą autora.
Dla chcących więcej polecam książkę:
"Kto może być zebrą i inne historie"
wydawnictwo: e-bookowo
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura