Już trzeci tydzień trwa wojna na Ukrainie, to jest przepraszam, w Ukrainie. Tak się powinni pisać: w Ukrainie, żeby nie podbudowywać tego naszego żałosnego i śmiesznego poczucia wyższości. Do naszego kraju przybyło już ponad dwa miliony Ukraińców. To, co powinniśmy wszyscy robić, to pomagać. Pomagać i jeszcze raz pomagać. Pomóc biednym Ukraińcom uciekającym przed terrorem ruskiego Hitlera.
- Nam nada pomagat’! My zdełajem wsio sztoby pomóc! – zarzekał się Mordechaj Mordechajowicz Burumstein, wice naczelny prześwietnej gazety popularnej – My w redakcjiu, nasz ober naczelnyj redaktor, no i ja! Ja sam otwarzu mój dom! Ja przyjmu wsiech uchodźców. Dzienieg nie wazmu, ni odnoj. Wsio za darmo. Po to, sztuby ci biedni ludzie mogli miet’ bezpiecznych dach nad gałowoj! - zarzekał się Mordechaj Mordechajowicz Burumstein i walił się w pierś szeroką, aż się rozlegało.
Deklaracja, że przyjmie do swojej willi uchodźców mocno mnie zdziwiła. Że za dramo, bez żadnych pieniędzy, to wprost nie do wiary. Ale pomyślałem sobie, ze może jednak się mylę, co do Mordechaja Mordechajowicza. Pod szorstką, powiedzmy szczerze – ordynarną – powłoką kryję się jednak złote serce. Pojechałem zatem jedną z fundacji na granice z Ukrainą, by pomagać uchodźcom. Wyjechaliśmy w nocy. Auto połykało kilometr za kilometrem a z głośnika radia płynęła rzewna piosenka „Podaj rękę Ukrainie”:
Gorące serca, choć dookoła sroga zima,
Zmarznięte usta, okrzyk wolności się zaczyna,
Co dziś powstało, niech żyje wiecznie i nie zginie,
Ty nie stój obok i podaj rękę Ukrainie.
Aż serce rosło. Pomóżmy ofiarom zbrodniczej agresji Rosji na Ukrainę. Tak, pomóżmy! Pracowaliśmy w pewnej szkole w R. Szkolną aulę gimnastyczną zamieniono w pomieszczenie z rzędami łóżek. Praca była ciężka, ale dająca mnóstwo satysfakcji. Kroiłem chleb, robiłem kanapki, pomagałem w gotowaniu zupy, rozdawałem produkty z darów, które wpierw trzeba było przenieść i rozpakować. Cały dzień pracy a wieczorem mnie wywalili przez tego gnojka, Saszkę, może dziesięcioletniego Ukraińca. Już wcześniej go przyuważyłem. Rozdawałem dzieciom cukierki i słodycze, po kilka, by starczyło dla wszystkich, a ten przychodzi, i pakuje brudną łapę do wora i zabiera pełna garść czekoladowych cukierków a drugą zgarnia czekolady. No nic, myślę sobie. Biedny dzieciak, uchodźca z samego Charkowa. Dawno nie jadł słodyczy. Trzeba go zrozumieć. A ten wraca po jakiej pól godzinie i znów do wora i ucieka z garścią pełna cukierków. Czekolady i batoniki obroniłem. Gdy Sasza zjawił się po raz trzeci, byłem przygotowany. Znalazłem elastyczną linijkę, ze trzydzieści centymetrów długości. Gdy Sasza wyciągnął brudną lapę po cukierki, wygiąłem linijkę i puściłem. Aż trzasnęło. A Saszka w ryk. Ludzie się zbiegli, w tym moja szefowa. Tłumaczyłem, co ten gnojek zrobił, ale to nic nie dawało. Szeroka, czerwona pręga na łapie, no i ten rzewny płacz Saszki. Patrzyli na mnie jak na jakiegoś okrutnika.
Szefowa uznała, że nie powinienem mieć kontaktu z uchodźcami i przeniosła mnie do pomocy w kuchni. Wieczorem wysłali mnie z tacą z herbatami. Ze dwanaście szklanek na tacy, z wrzątkiem. Idę, ostrożnie, żeby nie wylać a tu jak nie rymnę! Poleciałem na tacę, taca na grubą Ukrainkę w kolorowym swetrze, a wrzątek poleciał i na nią i na moja rękę. Wstaję z baby, baba wrzeszczy coś po ukraińsku zdzierając z siebie gruby sweter, ręka mnie pali. Ludzie się znowu zbiegają. Widzę Saszkę: uśmiecha się i pokazuje mi środkowy palec i wyciąga stopę. To on podstawił mi nogę! To przez niego to nieszczęście. Aż mnie poderwało i… Naprawdę, nic mu nie zrobiłem, choć byłem cały w nerwach. Może go tylko szturchnąłem, raz czy dwa. Ale leciutko tyle co nic. Przecież to dziecko. Baba wrzeszczy, jej dzieciaki płaczą, Saszka ryczy. Słowem awantura na cztery fajerki. Szefowa przyleciała zobaczyć, co to za krzyki i od razu mnie wywaliła. Że niby znęcam się nad dziećmi i że nienawidzę Ukraińców, bo jestem ksenofobicznym nacjonalistą. Taka łatkę mi przypięli. Mnie, blogerowi postępowemu!!! Nie dali mi nawet doczekać do rana. Wyrzucili za drzwi. Dziesięć godzin w poczekalni na dworcu, w zimnie; rano wsiadłem do pociągu i jak niepyszny wróciłem do Warszawy. Tyle zyskałem z tej pomocy na granicy: oparzona ręka, pomówienia i oszczerstwa. Nie jest lekko, ani łatwo stać na straży postępu, wolności i tolerancji.
Wróciwszy do stolicy pojechałem do szanownego Mordechaja Mordechajowicza pożalić się i opowiedzieć o ostatnich wydarzeniach. Mordechaj Mordechajowicz wysłuchał mnie łaskawie, pośmiał się, ale nie mógł poświecić mi wiele uwagi. Jego piękna i luksusowa willa pełna była ukraińskich uchodźców i uchodźczyń. Same kobiety i dzieci. Od razu zauważyłem, że kobiety młode i ładne, wiele z dziećmi. W sumie ze dwadzieścia sztuk.
- Więcej nie nada. Moj dom nie kondom, nie rozciagnitsia – mówił Mordechaj Mordechajowicz uśmiechając się miło – Ja przyjął tolka żeńszcziny i rebioki, ile się zmiesti. Samoje potrzebnoje. Menszczizn nie nada. Niech sami dbają o saboj.
Nie doceniłem Mordechaja Mordechajowaicz Burumsteina, wice naczelnego prześwietnej gazety. Nie dostrzegłem głębi i wielkości jego serca. Prawdę mówiąc myślałem, że w ogóle nie ma serca. Nie dla obcych, dla gojów. A tu, niespodzianka, taka bezinteresowna pomoc. Wychodząc z wilii byłe świadkiem pewnej sceny. Ochroniarz wypychał za bramę kobietę, inny trzymał dzieci, które wyrywały się za matką. Chłopie wieku pięciu, sześciu lat i dziewczynka, jego siostra, ze trzy lata starsza. Kobieta płakała, i mówiła coś po swojemu błagając. Była może nie stara, ile taka zarobiona, posiwiała, zniszczona. Ochroniarz wypchnął ją za bramę, dzieci zostały i mocno płakały. Ten chłopczyk to jak z obrazka. Włosy złociste, kręcone w loki, oczy błękitne, buzia jak aniołek. Spytałem Mordechaja Mordechajowicza o tą kobietę; odpowiedział, o niczym nie wiedział. To ochroniarze. Potem kazał szukać tej kobiety, ale jej nie znaleźli. Podobno wyjechała do Monachium. Wyrodna matka. Zostawiła dzieci i pojechała za lepszym życiem. Ukrainki tak mają. Znoszą jajka i podrzucają je drugim, jak kukułki. On, Mordechaj przez to cierpi, bo musi teraz opiekować się, karmić, starać o tej jej dzieci. No, nie wiem. Ta kobieta nie wygląda na… kukułkę.
W każdym razie i ja postanowiłem przyjąć rodzinę uchodźców swój dach. Mieszkanie mam małe, ale dwa pokoje są. Pomyślałem wiec, że przyjmę rodzinę na jakiś czas. W fundacji wskazali mi kobietę z synem, czternastoletnim, wyszczekanym smarkaczem. Kobieta, Irina Pawleszczuk (albo Pawliszczuk?) nie miała kilku zębów z przodu i niezbyt ładnie pachniała. Ale nie to było najgorsze. Zaraz wieczorem, tego samego dnia, gdy przyjąłem uchodźców do swego mieszkania, okazało się kilka rzeczy. Rozległo się pukanie do drzwi i wkroczył facet z wielkim brzuchem. Był to Ihor, mąż Iriny, i też zamieszkał u mnie. Okazało się, ze Irina i Ihor owszem opuścili Ukrainę, ale cztery lata temu. Irina sprzątała kilka mieszkań, jej mąż stracił pracę, a właściciel mieszkania, które wynajmowali wyrzucił ich, bo nie płacili. Ale z czego mieli płacić, gdy nie było z czego? Od ust mieli sobie odejmować? – pytał rozgoryczony Ihor a jego brzuch, jak balon, był wielkim wyrzutem sumienia bezlitosnego, polskiego, kamienicznika. Uchodźcom przeznaczyłem salon z kanapą i jeszcze dostawiłem łóżko polowe, ale Ihor łypał tak ponuro, że bez słowa odstąpiłem im swój pokój i przeniosłem się na kanapę. Pawło, ich syn, rozwydrzony nastolatek, dorwał się do moich gier i mojej konsoli, i grał i grał, i grał. Po kolacji – wyjedli wszystko co miałem w lodówce, Ihor to potrafi zjeść, dla mnie już nie starczyło – Pawło rozsiadł się na kanapie i grał znowu. Przycupnąwszy w kącie kanapy kiwałem się zmęczony. Głowa mi leciała. Usypiałam i budziłem się, a Pawło grał jaku siebie nie przejmując się tym, że gospodarz musi spać. Obudziłem się zmarznięty na kość. Była czwarta trzydzieści,. Ktoś otworzył okno, a w nocy był mróz. Wyłączyłem telewizor, przykryłem się kocem i wreszcie usnąłem wygodnie na swojej kanapie.
Gdy twój przyjaciel, co w wielkiej znalazł się potrzebie,
Wyruszył w drogę, która poprowadziła ciebie,
Idź ramię w ramię, a przyjaźń wasza nie przeminie,
Nadeszła pora, by podać rękę Ukrainie.
Dalej pomagałem uchodźcom. Nie, Wacek, mówiłem sobie, nie możesz przestać pomagać. Wszyscy jesteśmy Ukraińcami. Zatrudniłem się w innej fundacji, po prawdzie brali każdego, kto się zgłosił, i dalej pracowałem dla lepszej przyszłości. Robiłem, co kazali. Dużo było pracy, często jeździłem po kraju samochodem. Przywoziłem, odwoziłem., rozwoziłem – co było trzeba. We własnym mieszkaniu nie miałem co robić. Po dwóch dniach Ihor wyrzucił nie z salonu i kazał mi się przenieść z połówką do kuchni. Pawło nie może się wyspać. Jak Pawło miał się wyspać, gdy Ihor co noc heblował swoją babę? Trwało to bite pól godziny: baba stęka, Ihor sapie, tapczan skrzypi, sprężyny trzeszcza, wściekli sąsiedzi stukają w ściany i sufit. Wreszcie końcowe stękanie – Ihor doszedł. Ściany cienkie, wszystko słychać. Jakiś dowcipniś przylepił na moich drzwiach kartkę z napisem: „Cisza Nocna, 22.00 – 6.00”. Co ja miałem powiedzieć, który miałem to na żywo każdego wieczoru? Jego kobieta była szczupła, niska, drobna, Ihor ważył od niej ze cztery razy więcej. Przerżnęli mój tapczan. Zarwali. Listwy popękały, na spojeniach się rozchodzi, wyrwane sprężyny tuż pod obiciem. Pośrodku głębokie zapadlisko. Baba wytrzymała, tapczan nie.
Trzeba by kupić nowy tapczan, ale jak, kiedy boję się wyjść z mieszkania? Wtedy bałem się wrócić do własnego mieszkania, gdzie stałem się intruzem. Kiedyś miałem długi kurs z Przemyśla do Krakowa z trzema Ukraińcami. Z początku jazda był zwyczajna. Ale z czasem któryś wyciągnął flaszkę wódki; zaczęli pić jeden do drugiego, do mnie przepijać. Ja, że nie, że jak prowadzę to nie piję. Zaczęły się kpinki, śmichy chichy, trochę po naszemu, trochę po ichniemu. Noc była, ciemno, droga pusta. Poczułem niepokój. Z każdą minutą coraz większy. Nerwy miałem napięte jak postronki. Przez Wieliczką zaatakowali. Ten co siedział z przodu, chwycił mnie za ręce na kierownicy, ten za mną chwycił mnie za gardło, kątem oka dostrzegłem (chyba?) błysk noża. Wcisnąłem hamulec z całych sił. Wcześniej prułem ponad 120 na godzinę. Samochodem zarzuciło, tamci polecieli. Ukraińcy nie uznają pasów bezpieczeństwa. No choj nam eti pasy – mówili. Ja miałem pas zapięty. Dlatego przeżyłem. Tamci polecieli. Odpiąłem pas i wyskoczyłem z auta. Jeden z Ukraińców chwycił mnie z tyłu za kurtkę. Wyślizgnąłem się błyskawicznie i przez drogę uciekłem w pole. Nie gonili mnie.
Potem na policję, do szpitala. Zaszyli mi rany, opatrzyli, nic poważnego powiadają. Auto stracone, ale nie moje. Portfel też. Gotówki z pięć dych. Gorzej prawo jazdy i karty do banku, które natychmiast zastrzegłem. W sumie straty niewielkie. Najważniejsze, że przeżyłem. Wieczorem byłem w domu. Wchodzę, siadam na polówce w kuchni. Ukrainka wali garami, wściekła, bo gotuje kolacje i jej przeszkadzam; Pawło zarzyna moją konsolę, Ihor ogląda transmisję z wojny i wrzeszczy ile sił: Sława Ukrainie! Gerojom sława! A ja jak ten bezpański, zbity pies. Na drugi dzień Ihor zabronił mi korzystać z łazienki i toalety. Powiada, że jestem brudas i nie sprzątam. Niby czemu mam sprzątać po wszystkich? Od tego czasu za potrzebą latam do miejskiej ubikacji, ledwie dwie przecznice. Gorzej, ze Ihor zapowiedział, że sprowadzi swoje meble, i muszę wyp…lać bo mu przeszkadzam w życiu rodzinnym. Dał mi dwa dni, żebym sobie coś znalazł. Poleciałem więc do Mordechaja Mordechajowicza po radę. Ten ze mnie znów się obśmiał i powiada tym swoim niskim, tubalnym głosem:
- Ale z tebia, Jonasz! Ty nie Wacek, a prosta Jonasz! Jebanyj, polskij Jonasz! Co nie weźmiesz to i spierdo…sz.
Poradził, żebym sprowadził ze trzech Ruskich, do mieszkania. Dał mi telefon. Pewnie i tak, ale jak potem wyrzucę Ruskich? Znajomy adwokat tylko pokręcił głową: ukraińska rodzina u ciebie się zalęgła? Kobieta z dzieckiem? Chorym!? Zawsze jakaś choroba się znajdzie. Ukrainka w potrzebie. Nie ma szans na eksmisje. Ale ja mam kredyt hipoteczny! I jeszcze osiemnaście lat spłaty – zaskomlałem. Ty masz kredyt, a Ukraińcy mają twoje mieszkanie – wyjaśnił mi łagodnie – nie da się ich wyrzucić, chyba, że sami je opuszczą. Takie jest prawo.
No to koniec. Mieszkanie stracone. Nie mam już nic – myślę. Pod wieczór ostatniego dnia, nadarzyła się szansa. Pawło rozwalił moją konsolę. Ihor do mnie z pyskiem, żebym odkupił, bo synek nie a się czym bawić. Ja, że kupię. Pawło chce najnowszy model. Ja, z rezygnacją, że kupię. Ale Ihor ostrzega, żebym nie oszukał. Nie wierzył mi, wiec poszedł ze mną i z Pawło do najbliższego marketu z elektroniką. W markecie, gdy Ihor i Pawło oglądali konsole i wybierali najlepszą, wsunąłem ukradkiem Ihrowi pendrive do kieszeni, wzięty z pułki. Po czym odwracam się i odchodzę. Za mną goni wściekły Ihor. Gdy Ihor przebiega przez bramki, jak te nie zawyją! Ochroniarze rzucają się na Ihora. Ja pędem do domu. Baba Ihora gdzieś tam sprząta. Wpadam, zbieram ich rzeczy i jak leci wywalam na klatkę schodową. Zatrzaskuję drzwi, wkładam kucz w zamek, młotkiem łamię główkę klucza. Po czym gaszę światło, wszystko wyłączam i przykryty kołdrą chowam się do skrzyni tapczanu.
Trwało to wiele godzin. Ihor, żona Ihora, sąsiedzi, syn Ihora, Pawło, policja, krewni Ihora, jeszcze więcej sąsiadów, staż pożarna, krajanie Ihora, i znów policja. Wszystko naraz. A ja w skrzyni, jak ta myszka. W końcu ucichło. Chyba usnąłem, jak kamień, pierwszy raz od dwóch tygodni, bo tyle mieszkał u mnie Ihor z rodziną. Ukraińcy nie mieli żadnego tytułu prawnego, żadnej umowy, więc nawet nasza policja mimo szczerych chęci nie mogła wyważyć drzwi i wyrzucić mnie z własnego mieszkania. Jakie to szczęście, że niczego nie podpisałem, choć Ihor podsuwał mi różne druki!
Sze ne wmerła, ne wmerła Ukraina,
Kiedy razem, jesteśmy jak rodzina,
Jest nadzieja, co wiecznie przypomina,
Sze ne wmerła, ne wmerła Ukraina.
Może i nie wmierła, niech im tam będzie. W końcu ucichło. Awantura skończona. Ocaliłem swoje mieszkanie. Na drugi dzień wezwałem ślusarza i wymieniłem zamki. Z domu wychodzę tylko późno w nocy, ale wcześnie, nad ranem. Ihor krzyczał przez drzwi, że jak mnie złapie to obedrze mnie ze skóry, a ja jestem bardzo, ale to bardzo, przywiązany do swojej skóry. Wolę unikać tego spotkania. W willi Mordechaja Mordechajowicza byłem świadkiem dziwnej sceny. Para gejów z Niemiec przyjechała po dzieci. Nie. Inaczej. Małżeństwo dwóch niemieckich gejów adoptowało dwoje dzieci i przyjechało je odebrać. Spotkałem ich, jak wychodzili. Jeden niósł na rękach może dwuletnią dziewczynkę. Drugi prowadził za rączkę tego złotowłosego aniołka z Ukrainy. Gdy wcześniej byłem u Morechaja Mordechajowicza, w sprawie mego mieszkania, zauważyłem, że w willi zostało tylko kilkoro dzieci. Zapytałem Mordechaja Mordechajowicza, gdzie się podziały kobiety i większość dzieci, a ten odparł:
- Żenszcziny? Ja im znalazł bardzo dobruju rabotu, na zapadzie. Lekka rabota, dobre dziengi, w sam raz dla Ukrainek i gojek. A rebionki? Ja im znalazł rodziny zastępcze. Będą mieli kak w niebie. Ja dobryj człowiek! Tak dobryj, jak niktoj na swiete, no przecie nie mogut mieszkać u mienia do końca swieta. Ale ja zadbał o ich przyszłość. Budud miet’ chorszo, oczeń charaszo!
Jestem w dobrej komitywę z Ukrainką, co sprząta u Mordechaja Mordechajowicza. Ta w wielkiej tajemnicy powiedział mi, że Mordechaj Mordechajowicz Burumstein sprzedał wszystkie kobiety i dziewczyny do burdeli w Niemczech, Holandii i Belgii. Dzieci też sprzedał on line. Wystawił na licytacji w dark necie i sprzedał gejom i pedofilom. Najwyższą cenę dostał za tego pięknego chłopca. Pedofile licytowali do upadłego i chłopiec poszedł za więcej niż 50 tysięcy euro. W sumie Mordechaj Mordechajowicz Burumstein na swojej dobroci zarobił prawie trzysta tysięcy euro. Nie. To nie może być prawda. To wszystko kłamstwa i oszczerstwa. Ten niemiecki gej, co prowadził chłopca. Rzuciłem okiem, i niech mnie, ale już miał wzwód. Tak mi się zdawało. Ale na pewno się mylę. Szczupły był, niewysoki, doskonale ubrany. Siwe włosy, krótko strzyżone, typowy nordyk. Biedne dziecko.
Poza tym wszyscy wiedzą z gazety popularnej i z popularnej telewizji prywatnej, że łączenie gejów i pedofilii to myślo-zbrodnia. Wszyscy wiedzą, że pedofile to tylko katoliccy księża, a ci dwaj z pewnością nie mieli nic wspólnego z wiarą. Chyba ze w Antychrysta.. Ja zaś wierzę Mordechajowi Mordechajowiczowi Burmumteinowi, który za pomoc dla uchodźców został nominowany na kandydatem na Człowieka Roku Gazety.
- Nie nada, nie nada – powtarza, jak zawsze skromy Mordechaj Mordechajowicz Burumstein – Ja tolko pomagu kak mogę. Nada pomagat’. Trzeba pomagat’. Eto obowiązek każdego przyzwoitego czełowieka. My żywiom tolko po tom, czroby pomagat’! My dajom przykład innym Poliakom, kak nada pomagat! My dziełajem ten świat łutszym!
Mordechaj Mordechajowicz Burumstein powiada, że pomagać trzeba umieć. Ma rację. Niech będzie, że jestem Jonasz. Mam podłe, zezowate szczęście. Po prostu: pecha. Niech będzie, że wszystko spier…ę! Cieszę się, że żyję. Że nie zarżnęli mnie nożami. Że mieszkam we własnym mieszkaniu. Cieszy mnie spanie na zarwanym tapczanie. Cieszy mnie, że nie rozdzielono mnie z moją własną skórą. Co do pomocy…? Mam dość. Niech pomagają inni. Mordechaj Mordechajowicz Burumstein pomógł uchodźcom i uchodźczyniom zarabiając godną sumkę i jeszcze zostanie Człowiekiem Roku. Niech ma. Ja się nie nadaję. Pomagać trzeba umieć.
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie tekstu tylko za zgodą autora.
Dla chcących więcej polecam książkę:
"Kto może być zebrą i inne historie"
wydawnictwo: e-bookowo
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości