Dziś, gdy podróże - nawet te transatlantyckie - nie należą do rzadkości, sąsiadka z Ameryki nie robi na nikim wrażenia. Również chętnych na emigrację do tej współczesnej "ziemi obiecanej" jest coraz mniej, co dostrzegają wszyscy, prócz amerykańskiej administracji, uparcie odmawiającej zniesienia obowiązku wizowego dla obywateli Rzeczypospolitej. Inaczej było jednak jeszcze kilkanaście lat temu.
Bohaterka dzisiejszej historii nazywała się Stefania Sharetzky. Urodziła się 103 lata temu na terenie Stanów Zjednoczonych w emigranckiej, polskiej rodzinie. W 1913 r. przyjechała wraz z najbliższymi w swoje rodzinne strony, jednak już w 1930 r. ponownie przeprowadziła się za ocean. Trudne warunki bytowe w odradzającej się Ojczyźnie nie pozostawiają wątpliwości co do przyczyn tej decyzji. W USA Pani Stefania przeżyła wiele lat, ciężko pracowała wraz ze swoim mężem, emigrantem z Białorusi. Wreszcie, w 1972 r. państwo Sharetzsky osiągnęli uprawnienia emerytalne i zdecydowali się na powrót do Polski. Wybór był oczywisty, wszakże wówczas (podobnie jak i dziś) Białoruś była państwem totalitarnym, rządzonym przez komunistyczny reżym. Warunki życia w ojczyźnie Pani Stefanii wydawały się być łatwiejsze, więc właśnie tutaj w 1974 r. znaleźli się emeryci. Zamieszkali w Dąbrowie Tarnowskiej, niewielkim miasteczku, znajdującym się w ówczesnym województwie krakowskim.
Niewielkie miejscowości mają tą właściwość, że wszyscy dobrze się znają i wiele o sobie wiedzą. Ta prawidłowość była tym bardziej trafna, że Pani Stefania prowadziła dość nietypowy - jak na ówczesne realia i swój wiek - tryb życia. Z zaoszczędzonych pieniędzy kupiła sobie samochód - Fiata 125p, który samodzielnie prowadziła. Była osobą zapobiegliwą i przedsiębiorczą, religijną, ale również nieskorą do zwierzeń i apodyktyczną. Każdego dnia rano brała udział we mszy świętej, odprawianej w dąbrowskim kościele. Często spotykała się z różnymi osobami, jednak biznesowych spotkań nigdy nie prowadziła w domu. W opinii swoich sąsiadów "Amerykanie" cieszyli się mianem ludzi majętnych. Biorąc pod uwagę, że łącznie otrzymywali półtora tysiąca dolarów emerytury, a czarnorynkowy kurs dolara oscylował ok. 700 ówczesnych złotych*, trudno się temu dziwić. Sielanka niestety nie trwała długo, bo w 1984 r. zmarł Pan Sharetzsky. W celu załatwienia różnych formalności, nasza bohaterka późnym latem 1985 r. po raz ostatni wybrała się za ocean. Wróciła w październiku 1985 r. Jej powrót został dobrze zapamiętany przez celników z okęckiego lotniska, gdyż okazało się, że przewoziła sporą sumę dolarów w przygotowanym na tą okazję pasie pod spódnicą.
Nadeszła środa, 13 listopada 1985 r. Tego dnia o 7 rano Stefania Sharetzsky, zgodnie ze swoim zwyczajem, pojechała na poranne nabożeństwo do kościoła. Po zakończeniu liturgii odwiedziła zamieszkałą w wojewódzkim ongiś Tarnowie krewną. Z jej mieszkania połączyła się telefonicznie ze swoją siostrą, mieszkającą w Dąbrowie Tarnowskiej Zofią. Panie planowały bowiem odwiedziny u wspólnego znajomego, który wówczas był hospitalizowany. Podczas rozmowy zapobiegliwa emerytka wyraziła obawę przed jazdą samochodem po śliskiej jezdni, gdyż padał wówczas śnieg. Siedemdziesięcioczterolatka zabawiła w mieszkaniu siostrzenicy przez dwie godziny, po czym wróciła do Dąbrowy. Świadkowie zeznali, że około południa nabywała rozmaite artykuły spożywcze w sklepach, znajdujących się na dąbrowskim rynku. Po załatwieniu sprawunków udała się do swego domu, położonego przy ul. Grunwaldzkiej.
Mniej więcej w tym samym czasie zakończyły się opady śniegu. Okoliczność ta została odnotowana przez siostrę Zofię, która wykoncypowała, że nie ma już przeszkód przed odwiedzinami chorego komilitona. Niestety, telefon jej siostry milczał. Ponieważ sytuacja ta trwała przez kilka godzin, a pani Sharetzsky była znana z tego, że prowadziła nader uporządkowany tryb życia, pani Zofia była bardzo zaniepokojona. Postanowiła więc odwiedzić dom swojej siostry.
Drzwi otworzyła zapasowym kluczem. W budynku panował porządek i nie było żadnych śladów, które wskazywałyby, że mogło stać się coś złego. Mimo to siostra zagląda również do garażu. W pomieszczeniu nie brakuje fiata, jednak pod bagażnikiem znalazła dużą, ciemną plamę. Była to plama krwi.
Przerażona Zofia natychmiast ruszyła do wojewódzkiego Tarnowa i kilkanaście minut przed 18-tą zaalarmowała tamtejszych milicjantów. Oficer dyżurny tarnowskiej komendy na wszelki wypadek zlecił wyjazd radiowozu, w celu sprawdzenia sytuacji. Około godziny 18 ekipa milicyjna wraz z panią Zofią znalazła się w garażu. W bagażniku fiata ujawnino zwłoki Stefanii Shatetzsky. Ciało było owinięte w dywan, pochodzący z salonu. Na miejscu natychmiast pojawił się rejonowy prokurator oraz ekipa śledcza. Ustalono, że w salonie również znajdują się ślady krwi. Ponieważ dywan pochodził z tego pomieszczenia, przyjęto, że do zbrodni doszło w tym miejscu.
Oględziny domu denatki pozwoliły na poczynienie następujących ustaleń: Stefania Sharetzsky oczekiwała gości (co najmniej dwóch). Po ich przybyciu, przygotowała kanapki z kiełbasą, przyniosła ciasto i herbatę. W czasie konsumpcji goście zaatakowali panią Sharetzsky, zadając jej kilka ciosów w twarz, a następnie uderzali jej głową o kaloryfer, co spowodowało utratę przytomności. Opinia anatomopatologa wykazała, że bezpośrednią przyczyną zgonu było uduszenie przez zadzierzgnięcie. Z ran, ujawnionych na palcach denatki można wnioskować, że podjęła próbę obrony.
Mimo, iż mieszkanie nie było splądrowane, łupem morderców padło około 5 tysięcy dolarów. Przyjęto hipotezę, że denatka oddała tą kwotę dobrowolnie. Być może skradziono również inne przedmioty, jednak zmarła nie chwaliła się swoim stanem posiadania, trudno więc zrekonstruować listę skradzionych dóbr.
W mieszkaniu ujawniono pewne ślady. W wannie znaleziono obrus, w którym były trzy szklanki po herbacie, kilka talerzyków deserowych oraz kilkanaście niedopałków po papierosach marki "Klubowe".
Najprawdopodobniej sprawcy planowali wywieźć i porzucić ciało pani Stefani, jednak byli ciągle niepokojeni przez telefony jej siostry. Nie zdążyli nawet "porządnie" spenetrować domu, gdyż pracujący na miejscu zbrodni policjanci znaleźli m. in. pięć złotych zegarków i trzy zdobione brylantami pierścionki.
Milicja pod nadzorem prokuratora prowadziła intensywne śledztwo. Przesłuchano kilkaset osób na terenie całej Polski. Po roku od zbrodni działania zostały przejęte przez Prokuraturę Wojewódzką w Tarnowie. Niestety, podjęte czynności nie doprowadziły do ustalenia sprawców tej brutalnej zbrodni. 27 września 1988 r. prokurator wydał postanowienie o umorzeniu śledztwa.
Czy poznamy kiedyś personalia osób, które tak brutalnie pozbawiły życia 74-letnią kobietę?
Sprawa sygn. akt Ds 815/85 Prokuratury Rejonowej w Dąbrowie Tarnowskiej oraz Ds 2/87 dawnej Prokuratury Wojewódzkiej w Tarnowie.
* W 1985 r. półlitrowa butelka wódki kosztowała ok. 670 zł, a przeciętne miesięczne wynagrodzenie ok. 20 tysięcy złotych.
Hubert Remigiusz Kordos. Lat 25, mieszka w Warszawie. Prawnik, publicysta, myśliciel. Miłośnik Williama Shakespeare'a, Marca-Antoine'a Charpentiera, twórczości Marka Krajewskiego oraz powieści milicyjnych. Człowiek, którzy stara się patrzeć w oczy swojego rozmówcy.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka