Z Krystyną Grzybowską, dziennikarką, żoną Macieja Rybińskiego, zmarłego przed niespełna czterema laty, dziennikarza, pisarza i scenarzysty rozmawiają Bernard i Margotte
Blogpress.pl: - Do 22 września można zgłaszać kandydatury do nagrody „Złotej Ryby”, której jednym z patronów medialnych jest nasz portal. Prosimy, aby przybliżyła pani naszym czytelnikom ideę i cel tej nagrody.
Krystyna Grzybowska: - Nagroda „ Złotej Ryby” została ufundowana wkrótce po śmierci Macieja Rybińskiego. Jej celem jest wyróżnienie młodych, utalentowanych ludzi parających się felietonem. To znaczy takich, którzy dobrze zapowiadają się w tej dziedzinie.
- A czym jest felieton?
- Jest bardzo specjalnym gatunkiem dziennikarstwa, powiedziałabym, że luksusowym. Felieton wymyślili Francuzi i felietony na świecie bywają różne. Najczęściej są to dywagacje na tematy kulturalne. Zawierają one to, co autorzy wiedzą o kulturze, o sztuce. Są krytyczne lub mniej krytyczne. Natomiast w Polsce rozwinął się felieton polityczny i jest on wyjątkowym i wspaniałym zjawiskiem. Wspaniałym dlatego, że pozwala czytelnikowi, czy też słuchaczowi lub widzowi, poznawać świat widziany z dystansu. Maciej Rybiński rozpoczął swoją karierę felietonisty, kiedy miał około trzydziestki. I stwierdził bardzo szybko, że jest genialny. Pozwolę sobie przeczytać niewielki fragment tej konstatacji:
„Nadeszła pora żebyśmy powiedzieli to sobie jasno i szczerze, ostatecznie nie ma się czego wstydzić. Prawda choćby najbardziej szokująca lepsza jest niż wszystkie niedomówienia, szepty po kątach, znaczące gesty. I nie mam zamiaru tłumić tej prawdy w imię fałszywej wstydliwości w sobie i w innych. Dlatego stwierdzam rzeczowo i bez emocji: jestem geniuszem. Konstatacja tego oczywistego faktu nie przyszła nagle. Uprzednio przestudiowałem życiorysy osób powszechnie uznanych za genialne i ułożyłem listę cech wyróżniających przykładając je do mego życiorysu i osobowości. Pasuje jak ulał. Zawsze miałem wielkie kłopoty materialne, żyłem najczęściej z drobnych, a jak się dało to z większych pożyczek zupełnie jak Victor Hugo i Dostojewski. Miałem też skłonności jak Rimbaud do nadużywania alkoholu, a także posiadam córkę zupełnie jak Ernest Hemingway. Poza tym wszystkim jestem za życia niedoceniany co już ostatecznie i nieodwołalnie stawia mnie w rzędzie geniuszy pierwszego stopnia. Proszę o wydrukowanie tego tekstu abym mógł go okazywać odnośnym władzom, co bowiem wydrukowane, to realne i ma charakter zaświadczenia. (itd, 1977 r.)”
- Kiedy to pisał miał 32 lata.
- I coś z tego geniuszu w nim było już wtedy. I tak zostało. Otóż felieton jest to forma wyrażania poglądów z dystansem do świata i do samego siebie. Z poczuciem humoru i ironią. Bo zdarza się nam czytać „dzieła”, które mają logo „felieton”, a które są „laniem w mordę”, takim atakowaniem. To nie są felietony. Felieton nie atakuje, felieton „załatwia”. Przeciwnika politycznego, głupotę, tępotę, chamstwo. „Załatwia” przez dobór słów, fraz, erudycję i przede wszystkim przez inteligencję. Zakochałam się w Maćka felietonach już na samym początku. I wyszłam za niego za mąż. Oczywiście, nie z tego powodu (uśmiech). Ale felieton dla mnie jest czymś wyjątkowym – jak napisałam w jednym z moich artykułów: jest to korona na głowie dziennikarstwa. Felietonistów młodych nie mamy zbyt wielu, ale co roku udawało nam się nagradzać rzeczywiście wybitnych.
- W pierwszej edycji nagrody to był Robert Mazurek, rocznik 1971, czyli miał prawie czterdziestkę.
- Tak. I tu jest właśnie ten problem, żeby było do czterdziestki, jeszcze nie skończonej. Ale zarówno Krzysztof Feusette, jak i Łukasz Warzecha byli już młodsi. Nagradzanie starych wyjadaczy, którzy mają wiele nagród, mija się z celem. Ja jestem zwolenniczką felietonu młodych, ponieważ felieton ludzi młodych jest pełen energii, radości życia. Tylko jest pewien problem z poczuciem humoru, ponieważ Maciek się tym wyjątkowo wyróżniał. I tak jak w tym felietonie, którego fragmenty przeczytałam, żartował również z samego siebie. Na przykład Maciek nie występował w telewizji, bo mówił, że on ma urodę radiową.
- Czyim pomysłem była nagroda „Złotej Ryby”?
- Wszyscy chcieli takiej nagrody. Grono przyjaciół, czytelnicy, wszyscy chcieli uhonorować w ten sposób Macieja. I aby dać szanse młodym ludziom zabłyśnięcia w jakiś sposób. Ale już tak konkretnie, to był mój pomysł.
- Nagrodę przyznaje kapituła. Pani stoi na jej czele. Oprócz pani są w niej: Aleksandra Rybińska - córka Macieja Rybińskiego, Grzegorz Eberhardt, Andrzej Krauze, Krzysztof Masłoń, Jan Pietrzak, Tomasz Sakiewicz, Marcin Wolski i Rafał Ziemkiewicz. To są po prostu przyjaciele Macieja Rybińskiego?
- To są wielcy przyjaciele i to są ludzie, którzy znają się na felietonie. To fachowcy. W swoim życiu Maciek nie miał wrogów. On nie atakował nikogo ad personam. To jego atakowano. On po prostu był brat łata i wszystkich akceptował. I politycznych przeciwników, i innych również. Cenił ludzi za ich wartości i nie był człowiekiem, który atakował. Natomiast wyśmiewał. Bardzo serdecznie to lubił.
- Jak można dostać „Złotą Rybę”?
- Można się zgłosić samemu. Ale też kandydatury mogą zgłaszać wydawcy: gazet, radia, telewizji i Internetu – na co zwracam uwagę, ponieważ żyjemy w tej chwili w epoce Internetu. Bliscy i dalsi krewni. Po prostu każdy kto uważa, że zna osobę godną tej nagrody, może ją zgłosić.
- A gdyby na przykład zgłosili się felietoniści „Polityki”, „Wysokich Obcasów”? Czy byliby wzięci pod uwagę?
- A tam są felietoniści?
- Nie wiem.
- Ja też nie wiem. Jeśli byliby to bardzo dobrzy felietoniści, którzy odpowiadaliby tym zasadom, według których przyznaje się naszą nagrodę – możemy ich wziąć pod uwagę. Ale, wiadomo, felieton to jest forma lekka…
- Ile felietonów napisał Maciej Rybiński?
- Parę tysięcy, tak myślę. Nie liczyłam, ale będziemy jeszcze wydawać dalsze. Pisał codziennie. Bardzo szybko mu to szło, w zależności od rozmiaru tekstu. Bo inaczej pisał dla „Faktu”, a inaczej dla „Rzeczpospolitej” – tam były dłuższe. Takie krótkie felietony pisał w 15 - 20 minut. Ale to nie znaczy, że on tak sobie siadał i pisał. On przedtem to wszystko sobie przemyślał. Potem ja czytałam, jak mi pozwolił.
- Inny jest czytelnik „Rzeczpospolitej” i inny czytelnik „Faktu”…
- Oczywiście. I Maciek brał to pod uwagę. Erudyta, intelektualista, człowiek o niebywałej wręcz pamięci, który potrafił zrozumieć odbiorcę. Na tym polega dziennikarstwo. Trzeba wiedzieć dla kogo się pisze i do kogo się mówi.
- Skąd brał pomysły na felietony?
- Zdarzało się, że ja mu też podrzucałam jakieś pomysły, bo ja jestem zawodowcem (uśmiech). Przychodziłam do niego i mówiłam: ”Słuchaj, mam dla ciebie pomysł. Musisz to napisać.” Bo to i to się wydarzyło. Na tym polega dowcip, że kobiety w tym zawodzie… W ogóle kobiety są bardzo spostrzegawcze i wyłapują wydarzenia, na które mężczyźni uwagi nie zwracają. I tu byłam niejako pożyteczna. Ponadto jestem dobra do tytułów i podrzucałam mu tytuły do książek. Na przykład tytuł do książki „Bruderszaft z Belzebubem” to był mój pomysł.
- Maciej Rybiński to nie tylko felietony. Był „Kabaret pod Egidą”. Jak to się stało?
- Janek Pietrzak zaproponował mu współpracę i Maćkowi się to strasznie podobało. Był tym bardziej przejęty niż pisaniem felietonów w domu, bo występował publicznie. Bardzo to przeżywał.
- Pisał książki kryminalne i scenariusze. Na przykład do serialu „Alternatywy 4”.
- Tak jest, razem z Bareją i Płońskim.
- W tym filmie pojawia się nawet …
- W autobusie jako nietrzeźwy pasażer, który fakt, że ktoś akurat przewoził stół i krzesła odebrał jako wprowadzenie do komunikacji miejskiej pojazdów restauracyjnych.
- Czy Maciej Rybiński miał kłopoty z cenzurą?
- W „itd” zdejmowali mu felietony. Trzy, czy cztery razy miał zakaz pisania. W związku z tym za zgodą redakcji podpisywał się potem bardzo różnie. Na przykład „ Jan Maciej Karol Wścieklica”, „Krystyn Grzybowski”, albo też „Radwanowa z dziećmi i psem” - to od herbu Radwan. Wierszówka była na kolegę, więc finansowo Maciek na tym bardzo nie tracił.
- Wspomniała pani, jak ważne jest poczucie humoru w felietonach. Natomiast pamiętamy, jak podczas wręczenia nagrody w pierwszej edycji „Złotej Ryby” pan Andrzej Krauze przeczytał mail od Macieja Rybińskiego. I ten mail, który w zasadzie miał formę felietonu, był bardzo poruszający, ponieważ był smutny i gorzki. Krytyczny względem władzy, ale też krytyczny względem środowiska dziennikarskiego. Z jednej strony poczucie humoru i lekkość pióra, a z drugiej takie gorzkie refleksje…
- Tak, to już był okres kiedy on z bardzo wielkim smutkiem oglądał Polskę. I to była przecież prywatna korespondencja… Zauważyłam natomiast ciekawe zjawisko: że Maciek, który był szalony na punkcie czytelnictwa, bo nieustannie nabywał książki, w ostatnich miesiącach życia czytał właściwie tylko jednego autora – Wiecha. Przedwojenne felietony Stefana Wiecheckiego, które pokazywały Warszawę w cudowny, serdeczny sposób. On pisał o tych różnych warszawiakach z Pragi, o Żydach. O tych wszystkich pociesznych wydarzeniach, o historyjkach z sądu grodzkiego. Tu ktoś komuś przyłożył, tam ktoś zakombinował lub ukradł… I Maciek zaczytywał się w tym Wiechu. W jakiś sposób wracał do historii. Wracał do tej Polski, którą bardzo kochał. Do przedwojennej Warszawy, którą też bardzo kochał, bo to warszawiak z krwi i kości. Coś Maćkowi dawało przed snem jakąś ulgę. I to był właśnie Wiech. A znaliśmy go obydwoje, bośmy obydwoje poznali się w „Expressie Wieczornym”. Wiech jeszcze wtedy żył i był felietonistą „Expressu Wieczornego”.
– Przeżyliście państwo razem 38 lat.
– Tak.
- I jakie to było życie?
- Pasjonujące. Zwariowane. Szczęśliwe.
- Stan wojenny, a potem emigracja. Szesnaście lat na Zachodzie.
- Prawie siedemnaście.
- Po takim czasie ludzie zapuszczają korzenie w nowym miejscu.
- Korzenie się zapuszcza jak się jedzie ze względów ekonomicznych. A jeżeli się jedzie z powodów politycznych, a jeszcze jest się zawodowym dziennikarzem, to jest taka alternatywa: albo wypadam z zawodu, albo w nim zostaję. I dlatego myśmy wybrali taką trudną drogę. Bo ciężko jest w obcym kraju, nie znając perfekt języka, być dziennikarzem i pisać. Ale były możliwości, bo była Wolna Europa i były londyńskie gazety. Potem dość szybko się jednak wszystko przewaliło. I wróciliśmy do pisania dla kraju. Maciek pracował przez wiele lat dla polskiej redakcji BBC. Finansowo nie było łatwo, ale czy to takie ważne?
- A oprócz pracy, jak spędzaliście państwo czas?
- Maciek uwielbiał towarzystwo i był przez towarzystwo uwielbiany. Bo bez przerwy opowiadał anegdoty, miał znakomite skojarzenia, więc wszyscy bardzo go lubili. Zapraszaliśmy przyjaciół i byliśmy zapraszani. Mieliśmy dobrych znajomych, bardzo serdecznych przyjaciół Niemców, którzy pomagali nam od początku w trudnych chwilach. Było duże grono przyjaciół, także Polaków mieszkających w Kolonii. Nie było problemu. A tu w Polsce coraz częściej bywaliśmy w domu sami ze sobą, po prostu. Ale nie unikaliśmy kontaktów towarzyskich.
- Czy czas leczy rany?
- Ja już nie czuję żadnych ran. To jest tęsknota i smutek. Ale znalazłam wyjście, bo inaczej nie dałabym rady. Otóż Maciek jest cały czas ze mną. Wszystko w domu pozostało nietknięte. Tysiące książek, zdjęcia, wszystkie jego ulubione obrazy. To wszystko jest tam, gdzie było. Codziennie wieczorem zapalam świeczkę i sobie z nim rozmawiam. I czuję jego obecność. Ja sobie do niego mówię różne rzeczy. Skarżę się, proszę o modlitwę. Po prostu jesteśmy jeszcze ciągle razem i myślę, że już tak będzie. Oczywiście, to nie jest łatwe, szczególnie po tak długim szczęśliwym pożyciu. Ale myślę, że to jest właśnie ten sposób na rany. Jest tęsknota, ale i jednocześnie wrażenie, że istnieje nić łączności, że coś nas ciągle łączy. Może dlatego, że mieliśmy wspólne zainteresowania, że coś nas wspólnie w życiu obchodziło? Ja potrafię mu teraz opowiedzieć, co mnie denerwuje. W polityce, albo w ogóle. I wtedy świeczka mruga, a ja mówię: oho! Słuchasz mnie…
- Dziękujemy za rozmowę.
Niezośna lekkość wolności słowa rezerwowa: http://www.wolnoscslowa.blogspot.com/
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura