Z książki "Na kompletach i na barykadach"
Wrzesień 1939 w Warszawie
W końcu roku szkolnego 1938/1939 obie klasy pierwsze pojechały na miesiąc do Fronołowa; nasza klasa z panem profesorem Antonim Prejbiszem i z panią Kulczycką (matką Andrzeja, jednego z kolegów), klasa I B - z panem profesorem Marianem Jeschke. Pojechali również (jako pomoc wychowawców) dwaj harcerze: Kazimierz Sułowski z kl. IV i Andrzej Zawadowski, zwany "Grubym", który dwa miesiące temu zdał maturę.* Na kolonii dzień rozpoczynał się od wciągnięcia flagi na maszt i kończył - ściągnięciem flagi. W ciągu dnia mieliśmy: gry, podchody, marsze ze śpiewem. Największą przyjemnością była jazda konnym tramwajem; sami powoziliśmy, co dla czternasto- i trzynastoletnich chłopców z miasta było bardzo atrakcyjne. Były upały, opaliliśmy się wspaniale.
W sierpniu ukończyłem czternaście lat. Zdałem do drugiej klasy gimnazjalnej.
(...)
Przedwojenny Batory
Budynek mojej przedwojennej szkoły, Gimnazjum i Liceum im. Stefana Batorego przy ul. Myśliwieckiej 6 zajęli Niemcy i uruchomili tam szkołę dla swoich dzieci, ponieważ był to jeden z najpiękniejszych i najlepiej wyposażonych budynków szkolnych. Wielki, rozłożysty budynek składał się z trzech części. Najdłuższa była część środkowa, równoległa do ulicy Myśliwieckiej, dużo krótsze - dwie części boczne, prostopadłe. Od strony ulicy budynek sprawiał wrażenie podkowy. Przed budynkiem był dziedziniec zewnętrzny wypełniony wielkim klombem. Istniał jeszcze drugi, niewidoczny od ulicy, dziedziniec wewnętrzny z popiersiem S. Batorego na ustawionym pośrodku cokole z napisem: Batory król.
Za budynkiem rozciągał się wielki, świetnie zagospodarowany teren, na którym znajdowały się: dwa korty do tenisa, boiska do piłki nożnej i do siatkówki, bieżnia oraz działki z roślinami pielęgnowanymi przez starsze klasy.
W budynku do najciekawszych urządzeń należały: basen do pływania (pływania uczył nas "prawdziwy" Szwed!), sala gimnastyczna i aula.
Szkoła posiadała różne pracownie: przyrodniczą, fizyczną, chemiczną, historyczną i do umuzykalnienia.
Rok tem, w czerwcu 1938, zdawałem konkursowy egzamin do Batorego. Pamiętam do dziś moment, gdy szukałem na liście przyjętych swego nazwiska. Lista była ułożona alfabetycznie. Gdy zbliżyłem się do nazwisk na literę "N", bałem się czytać dalej. Ogromnym wysiłkiem woli przesunąłem wzrok na dalszą kolumnę i nagle zobaczyłem swoje nazwisko i imiona: Janusz Waldemar.
- Jestem przyjęty! - przeniknęło to do mojej świadomości jak błyskawica. Było to jedno z najsilniejszych wzruszeń mojego dzieciństwa. Świat momentalnie zmienił się w sposób zasadniczy. Wszyscy ludzie, stojący przed tablicą ogłoszeń, wydali mi się bliscy, chciało mi się ich objąć i uściskać. Chciałem wołać do przechodniów:
- Jestem przyjęty do Batorego!
Usiadłem jednak tylko na ławce w pobliskim parku. Mocno szumiało listowie i świergotały ptaki. W parku wszystko na pewno cieszyło się moim sukcesem. A potem pobiegłem do mamy - ona zrozumie mnie najlepiej i bardzo się ucieszy.
Pierwszy i jedyny rok nauki w gmachu przy ul. Myśliwieckiej minął mi szybko, nieomal niepostrzeżenie. Wszystko było dla mnie nowością!
Każdy dzień rozpoczynal się bardzo uroczyście: wszystkie klasy zbierały się na korytarzu pod opieką wychowawców, przybywał pan dyrektor Radwański i wówczas rozlegał się hejnał harcerski grany na trąbce przez jednego z uczniów - harcerza stojącego na wieżyczce. Po hejnale wszyscy śpiewaliśmy "Bogurodzicę". Następowała część mniej uroczysta: dyrektor podawał różne informacje oraz udzielał upomnień za różnego typu przewinienia szkolne. Nie przepuszczał nikomu, nie licząc się wcale z tym, kim byli rodzice ucznia.
Chodziliśmy w granatowych mundurkach z marynarkami dopasowanymi do figury, gimnazjaliści mieli na spodniach niebieskie lampasy i na rękawach niebieskie tarcze, a licealiści - czerwone lampasy i czerwone tarcze.
Nie wolno nam było pisać w zwykłych zeszytach, tylko w zeszytach "firmowych" z nadrukiem.
Szkoła była poważna, surowa i bardzo wymagająca. Pomiędzy profesorem a uczniem był wielki dystans. A cóż dopiero pomiędzy dyrektorem a uczniem!
Przypominam sobie surowego łacinnika, profesora Popławskiego, który swym słynnym powiedzeniem:
- Jak to będzie po łacinie? - pochylał nisko nasze głowy nad pulpitami ławek.
Do dziś tkwi mi w pamięci, jakby to było dopiero wczoraj, powiedzonko chemika, profesora Lewickiego:
- To ty, synein, chemię bojkotujesz, to ja ci niedostateczny postawię.
Trudności z łaciną i chemią rekompensowała wspaniała, szwedzka gimnastyka, prowadzona przez Szweda.
W klasie pierwszej mieliśmy nowy przedmiot: umuzykalnienie. Prowadził go profesor Wysocki. Ja nie byłem specjalnie muzykalny i nie miałem w domu żadnego instrumentu, ale kilku kolegów z mojej klasy: Kulma, Kulczycki, Hebrowski i Pakowski od wielu lat prywatnie uczyli się grać i już bardzo dobrze grali: trzej pierwsi na pianinie, czwarty - na skrzypcach. Pakowski grał z dużym talentem; nazywaliśmy go "Paganini".
Szkoła miała własną orkiestrę, która chodziła grać na zabawach z zaprzyjaźnionym gimnajzum i liceum żeńskim im. Królowej Jadwigi, ale... w orkiestrze grali i na zabawy chodzili wyłącznie uczniowie starsi, nam nie było wolno. Uczniów starszych klas nie znaliśmy. A wielka szkoda! Przecież po tych samych korytarzach, co my, chodzili sławni później uczniowie klasy maturalnej tacy jak: znakomity poeta Kamil Baczyński, wspaniali harcerze - Jan Bytnar**, Tadeusz Zawadzki*** i inni, którzy weszli do historii okupacji. Spotykaliśmy ich codziennie na porannej modlitwie.
W szkole działało Koło Matek. Członkinie Koła przygotowywały dla nas drugie śniadania złożone z bułki z wędliną lub serem i kubka kakao lub mleka, za które płaciliśmy (niezamożni koledzy byli zwolnieni z opłat). Koło Matek wydało pocztówkę z fotografią gmachu szkoły. Matki z Koła wyjeżdżały z poszczególnymi klasami do Fronołowa.
W kl. I gimnazjum odniosłem pewne sukcesy. Ciekawe, że były one w pewnym sensie podobne do sukcesów w szkole podstawowej, a mianowicie zawsze udawało mi się zajmować drugie miejsca w rywalizacji, miejsca pierwsze były zawsze nieosiagalne. Pamiętam, że osiągnałem drugie miejsce w konkursie recytatorskim za recytację wiersza pt. "Hymn o Nilu" (pierwsze zdobyl Stefan Popoff, późniejszy spiker radiowy. (Tak samo okazało się, ku pewnemu zdziwieniu naszego wychowawcy, że mam drugą pozycję w klasie z przeciętną oceną "dobrze". Byłem bardzo dumny z uzyskania takiej przeciętnej w szkole znanej z wysokich wymagań.
No cóż, przed wojną życie nie stawiało przede mną innych niż nauka problemów. Nie mieliśmy trudności finansowych; ojciec mój zarabiał dobrze jako przedsiębiorca robót instalacyjnych rozsianych po całej Polsce. Minęła pierwsza sympatia w szóstej klasie szkoły powszechnej wraz z wielkim balem karnawałowym, na którym występowałem w kostiumie szlachcica w butach z cholewami, a ona, córka generała Długoszewskiego, w długiej niebieskiej sukni. W gimnazjum nasze kontakty z dziewczętami były bardzo skromne. Nie miałem kłopotów sercowych.
Poza nauką miałem wówczas inne wielkie zainteresowania: czytanie książek, słuchanie radia oraz wyjazdy na obozy. Życie obozowe było pełne niespodzianek: nocne alarmy, szukanie z latarkami w ciemnym lesie złodziei, podchody i inne tego rodzaju zajęcia sprawiały mi moc satysfakcji. Najbardziej jednak lubiłem śpiew: marsz z harcerską piosenką napawał poczuciem siły i pewności siebie.
To wszystko skończyło się bezpowrotnie; okupant odmienił moje życie zabierając mi moją szkołę.
Lubię ludzi - wierzących, ateistów, prawicę, lewicę i centrum, Niemców, Rosjan i Żydów.Nie lubię, gdy ludzie gardzą ludźmi. Marzy mi się tygodnik "Polityka inaczej".
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Polityka