Prawda ma to do siebie, że zapiera. Fałsz ma to do siebie, że wychodzi na jaw.
Andrzej Sapkowski
No i zaczęło się! Akademie, sympozja, wystąpienie, orędzia, panele, wydawnictwa okolicznościowe, reportaże, artykuły, przyczynki, zjazdy, syntezy, odsłony, filmy, debaty… Wszystko w tonie podniosłym, sowicie zroszonym łzami i niemalże nabożnym. Nic na razie nie wiadomo o klękaniu. W którym miejscu, kiedy i z jaką częstotliwością? Ale wypada mieć nadzieję, że i tym razem bez niego się nie obejdzie. Tak, w ten sposób cała Polska uczci kolejną rocznicę wydarzeń z marca 1968 r. Naród zastygnie w zadumie, uderzy się w piersi i wyrzuci z siebie okrzyk dziękczynienia skierowany ku tym, którzy miłując bezgranicznie Polskę i Polaków ponad pięćdziesiąt lat temu w imię wolności, demokracji i zupełnie bezinteresownie zdobyli się na olbrzymią odwagę i zapłacili niewyobrażalną cenę. Niestety, tak to bywa w kraju nad Wisłą, że prometejskie idee nie znajdują na ogół zrozumienia wśród tubylców, a ci, którzy je głoszą przekonują się na własnej skórze o sile plebejskiej niewdzięczności. Gdyby dzielni „rewizjoniści”, „Puławianie” i „komandosi” znali chociaż sylwetkę Aleksandra hr. Wielopolskiego, który miał rzec, iż „dla Polaków można czasem coś dobrego zrobić, ale z Polakami nigdy”, to mogliby uniknąć wielu nieprzyjemności. No, ale czasu nie da się cofnąć. Trzeba zatem wspominać o przeżytych niedolach i niewdzięczności ludu miejscowego. Niech rozpocznie się opowieść. Kurtyna!
Wśród moich ulubionych powiedzeń wyjątkowe miejsce zajmuje to pochodzące z „Zemsty” A. Fredry o treści „Znaj proporcje, mocium panie!”. W kontekst dotyczący tzw. Marca 68 wpisuje się wprost idealnie. Dlaczego? Otóż wbrew dominującej narracji epizod „wydarzeń marcowych” był skutkiem walk wewnętrznych w gangu trzymającym ówcześnie władzę i dla niepoznaki zwanym „PZPR”. Bez wgłębiania się w szczegóły wystarczy wspomnieć, że po jednej stronie barykady stali towarzysze zorientowani nadal na „ojczyznę proletariatu” i wciąż gotowi do słuchania wszelkich poleceń płynących z ust aktualnego dyktatora zasiadającego na Kremlu, a po drugiej ci, dla których komunizm stracił nieco na uroku, gdyż jego „fajność” zależała wprost proporcjonalnie od ilości zajmowanych przez nich stanowisk. Dodatkowo przynależność do konkretnej grupy determinowała m.in. przeszłość oraz „miejsce zameldowania” podczas II WŚ. Wspólnym mianownikiem było natomiast uczestnictwo w krwawym procesie wprowadzania na ziemiach polskich najlepszego ustroju w dziejach ludzkości.
Gdy okazało się, iż zgraja „natolińska” zdobyła przewagę nad kompanią „puławską”, a próba zmiany układu sił przy pomocy nieświadomej stanu rzeczy młodzieży akademickiej nie przyniosła rezultatu, sympatycy stronnictwa rewizjonistów stanęli przed wyborem: nie rezygnować z walki o władzę i czekać na sprzyjające okoliczności, czy też wzorem wielu znajomych wyemigrować na wstrętny, obmierzły i kapitalistyczny Zachód? Niektórzy postanowili wytrwać i w przyszłości podjąć walkę od nowa. Wielu jednak zdecydowało się spróbować szczęścia w innych krainach. Mimo obowiązujących obostrzeń w zakresie migracji one ich (poza nielicznymi wyjątkami) nie dotyczyły, ponieważ zwycięska szajka postanowiła nie utrudniać konkurentom wyjazdów widząc w tym sposób na zmniejszenia „ciśnienia politycznego”. W efekcie PRL opuściło kilkanaście tysięcy osób. Pośród nich 525 osób piastujących kierownicze stanowiska w ministerstwach, 200 osób z prasy i instytucji wydawniczych, 217 pracowników naukowych, 61 osób z Komitetu „Polskie Radio i Telewizja”, 176 osób z resortu spraw wewnętrznych (b. MBP – z tego 12 osób to byli dyrektorzy departamentów, szefowie WUBP), 28 osób z sądownictwa, prokuratury i więziennictwa, 55 osób z MON i LWP, 998 rencistów (w tym 204 osoby pobierające renty z tytułu szczególnych zasług dla PRL) oraz ok. 1 000 studentów.
Znaczna część wyjeżdżających zdawała sobie sprawę z faktu, że może nie bezpowrotnie, lecz na długi okres utraciła dostęp do fruktów i nie godząc się z utratą uprzywilejowanej pozycji postanowiła zmienić adres zamieszkania na bardziej światowy. Inni, mając przekonanie, iż wiatr historii dość wyraźnie zmienił kierunek, opuszczała Polskę ze strachu obawiając się, że ktoś przypomni sobie o ich „osiągnięciach” z lat 1939-1956. Te dwie kategorie doskonale scharakteryzowała Izabela Brodacka-Falzmann, pisząc o nich w te słowa: „Po II wojnie światowej stosunki [społeczne i narodowościowe w elicie zarządzającej państwem] odwróciły się. Elitą finansową, polityczną i kulturalną stała się - jak to nazywam - stalinowska grupa interesu. W pierwszym pokoleniu dość prostacka i niewykształcona, szybko uczyła się rozpoznawać gatunki win i używać sztućców.” Byli też tacy, którzy zwietrzyli szansę na poprawę swego statusu materialnego, bo siermiężna PRL coraz to bardziej odstawała od standardów ekonomicznych wolnego świata. Ostatnią grupę – zapewne najmniej liczną – stanowili ludzie stroniący od polityki i niechętnie opuszczający rodzinne strony. Nie oni jednakże nadawali ton hagadzie zbudowanej na kanwie opisywanych zdarzeń.
Jak co roku, właściwie przez cały miesiąc, musimy wysłuchiwać opowieści o męczeństwie marcowych emigrantów. W jaki to sposób zostali potraktowani przez Polaków. Oni, czyli elita, kwiat, creme de la creme i „mózg” PRL! Co musieli zostawić nad Wisłą, jak wielu ich wyjechało, co przeżyli na emigracji… Prawdziwy horror. Zaznaczę, że los emigranta politycznego (szczególnie!) zwykle bywa ciężki. Naród polski wie coś o tym. Dlatego nie można uznawać, że wszystkie lamenty są z automatu fałszywe. Gdy jednak chodzi o opisywany przypadek, to w świetle faktów skargi płynące prosto z serca i mające uzasadnienie w rzeczywistości prawdopodobnie dałoby się policzyć na palcach obu rąk jednego człowieka. No, może dwóch. Jak to zatem wyglądało w praktyce?
Dla w miarę bystrego obserwatora faktem bezspornym jest, iż omawiana emigracja była zwieńczeniem starcia o wpływy wewnętrznych frakcji PZPR. Zwyciężeni nie zostali jednakże wyciągnięci z łóżek o świcie i za niewinność wydaleni poza granice kraju. Na długo przed finałem wielu z nich opowiadało się za treściami propagowanymi przez „Klub Krzywego Koła”, „Klub Poszukiwaczy Sprzeczności” czy K. Modzelewskiego i J. Kuronia, którzy w swoim „Liście otwartym do Partii” jasno i zdecydowanie określili się przeciw wyborom parlamentarnym i istnieniu armii, gardłując równocześnie za stworzeniem milicji robotniczych i kołchozów. Postulaty te (z dodatkiem podziwu dla Izraela) znajdywały szeroki odzew w środowiskach potomków najbardziej zapiekłych stalinowców, skupionych m.in. w klubie młodzieżowym „Babel”. To właśnie oni reprezentowali siłę napędową marcowych protestów. Wsłuchując się w głosy swoich ojców, matek, wujów, starszych braci czy dziadków, często umazanych juchą po czubek głowy, podjęli walkę o ster prl-owskiej nawy państwowej. Przegrali i ponieśli z tego tytułu konsekwencje.
Podobno skala wyjazdów w owym czasie była wyjątkowa i przez to rzekomo świadczy dobitnie o narastającej nienawiści Polaków do ludzi emigrujących z Polski. Czyżby? Według D. Stoli, tj. osoby nie podejrzewanej o zaniżanie danych, na fali po marcowej wyjechało z kraju 3 437 osób w roku 1968 i 7 674 osób w roku 1969. Mało kto wspomina o tym, że podobna liczba ludzi z omawianego środowiska opuszczała Polskę w latach poprzednich. 6 209 w 1956 r., 30 331 w 1957 r., 3 143 w 1958 r., 3 561 w roku 1959, 4 526 w 1960 r. itd. Wyjazdy na Zachód i do Izraela były więc zjawiskiem ciągłym i o jakiejś wyjątkowości ze schyłku lat sześćdziesiątych mówić nie sposób. Kłam dominującej opowieści zadają słowa Krystyny Miller z jej listu otwartego do marszałka Senatu (opublikowane m.in. w „Głosie Polskim” w Toronto 15-19 kwietnia 1998 r.): „Ja z rodziną wyjechałam w 1968 r., dostając zezwolenie na wyjazd do Izraela. […] Pragnę z całą odpowiedzialnością przekazać informacje, które towarzyszyły tym wydarzeniom: 1. Nikt ani nas, ani Żydów z naszej grupy liczącej około 250 osób z Polski nie wyrzucał. Była to nasza dobra i nieprzymuszona wola. 2. Obywatelstwa polskiego zrzekaliśmy się dobrowolnie. Nie było żadnego przymusu. Postawiono jeden warunek, na który zgodziliśmy się: chcesz wyjechać z Polski – zabieramy ci obywatelstwo. 3. Otrzymaliśmy od rządu odprawy finansowe. 4. Byliśmy wszyscy wdzięczni rządowi polskiemu, że umożliwił tylko i wyłącznie Żydom opuszczenie Polski. 5. Za wydarzenia marcowe jest odpowiedzialna partia i rząd komunistyczny, a nie naród polski”.
Kolejną rzeczą mająca podobno dowodzić nietuzinkowych szykan, miało być pozbawianie osób emigrujących majątków (ruchomych) i wybitnie wrogie podejście służb celnych. Nie da się zaprzeczyć, iż jakaś – trudna do liczbowego określenia – grupa ludzi pozbywała się dorobku życia w tempie przyspieszonym i z tego powodu traciła na sprzedaży tegoż. Nie dajmy się jednak zwariować. Wiele świadectw z tamtego okresu pozwala przyjąć, że regułą było całkiem co innego. Jedna z emigrantek nazwiskiem Irena Wygodzka (żona pisarza S. Wygodzkiego) wspomina, że „…był strach w 1967 jak za czasów okupacji. Potem 10 dni odrabialiśmy normę na Dworcu Gdańskim po 12 godzin dziennie, kiedy odprawialiśmy nasze rzeczy.” Trochę tych rzeczy musiało być… Można przypuścić, że sytuacja przypominała tę sprzed dekady, kiedy Jakub Barmor w imieniu władz izraelskich depeszował do poselstwa w Warszawie (28 stycznia 1957 roku), aby „pouczyć Żydów polskich, aby przywozili ze sobą potrzebne towary, a nie kupowali wszystko, co wpadnie im w ręce”. A poza tym wielu z nas pamięta jeszcze przygody z lat osiemdziesiątych, gdy w drodze powrotnej z dowolnego demoludu przekraczając granicę PRL trzeba było liczyć się z wykonaniem przez celników gigantycznego kipiszu w bagażu i wlepieniem mandatu za „próbę przemytu” dwóch ponadnormatywnych czekolad czy też nie zgłoszenia pary dżinsów.
Wspomina się również, że po przybyciu do krajów docelowych emigranci klepali biedę. Być może nieliczni tak, ale musiały być to naprawdę wyjątki. Przecież istotnym, choć mało znanym jest fakt, że w Wiedniu, Rzymie, Sztokholmie, Paryżu czy Kopenhadze znaleźli się pod opieką organizacji prowadzonych przez swych rodaków. Dostawali stypendia od tych organizacji na życie i wynajęcie mieszkania. W USA i Kanadzie podobnie. Stosunkowo najgorzej przedstawiało się to w Izraelu. Stąd też zdarzały się przypadki składania wniosków do władz PRL o… zgodę na powrót.
No i podobno gigantyczna skala oraz niespotykane rodzaje represji. „W październiku 1968 r. Prokuratura Generalna informowała o 2732 zatrzymanych w związku z Marcem. Spośród nich większość zwolniono, 60 stanęło przed sądami w trybie przyspieszonym, 697 ukarały kolegia karno-administracyjne, zaś 540 objęto śledztwami. Większości z nich postawiono zarzuty, niektóre sprawy umorzono. Generalnie wymierzano stosunkowo łagodne kary, sięgające od kilku miesięcy do roku więzienia, wykonanie części z nich zawieszono. Wyższe wyroki - od 1,5 do 3 lat więzienia zapadały w procesach „komandosów”. Odbyły się one w Warszawie na przełomie 1968 i 1969 r. Uznani za inspiratorów wydarzeń Jacek Kuroń i Karol Modzelewski zostali skazani na 3,5 roku więzienia.” Wyjątkiem w skali kraju był proces gdańskiej grupy konspiracyjnej (Gdańska Młodzieżowa Grupa Wywiadowcza), rozbitej w początkach kwietnia 1968 r. Jej przywódca, Jakub Szadaj, otrzymał karę 10 lat więzienia, z których dzięki amnestii odsiedział tylko część. Dodatkowo sporą grupę ludzi skreślono z list studentów, relegowano ze szkół i powołano do wojska. Trzeba jednak pamiętać, że w olbrzymiej większości byli to młodzi ludzie uwiedzeni (tak jak jeden z kolegów blogerów - @Włodzimierz P.) hasłami o wolności, zlikwidowaniu cenzury i potrzebą solidarności z równolatkami. Adamowi Michnikowi, Barbarze Toruńczyk, Sewerynowi Blumsztajnowi, Janowi Grossowi, Ewie Zarzyckiej, Mirosławowi Sawickiemu, Irenie Grudzińskiej, Andrzejowi Duraczowi, Aleksandrowi Perskiemu, Wiktorowi Nagórskiemu, Janowi Lityńskiemu czy Włodzimierzowi Rabinowiczowi nikt nie wyrywał paznokci i nie strzelał w potylicę. Wszak była to poważna, ale tylko rodzinna kłótnia. Matka Partia, nigdy nie wyrzekła się swoich brykających dzieci.
Zupełnie inaczej traktowano ludzi nie związanych ideowo, formalnie czy rodzinnie z komunizmem. W dwa lata po wydarzeniach marcowych, czyli w grudniu 1970 r., władza utopiła we krwi protesty wybuchłe na Wybrzeżu. W tym miejscu nie jest najważniejsze, czy był to kolejny etap zmagań frakcyjnych i bezlitosna intryga pewnych sił wewnątrz PZPR, czy autentyczny wyraz niezadowolenia warunkami życia w PRL. Istotnym jest natomiast to, w jaki sposób potraktowano Polaków i obywateli Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej występujących przeciw dyktaturze i nie wywodzących się spośród utrwalaczy ustroju. Do dziś nie wiadomo ilu ludzi został zamordowanych. Jedni mówią o 41 (1 w Elblągu, 6 w Gdańsku, 16 w Szczecinie i 18 w Gdyni), inni o nawet 326 ofiarach. Dodatkowo rannych zostało ponad 1 200 osób, a około 3 000 zostało aresztowanych. W przeciwieństwie do „rodzinnych” rozgrywek z „Puławianami” i „komandosami”, robotników Wybrzeża potraktowano z komunistyczną stanowczością. Polski robotnik nie był dla komunistów rywalem, był wrogiem.
Ludzie zamordowani przez komunistów w trakcie wydarzeń Grudnia 1970 r.
Dla pełni obrazu i zachowania odpowiednich - w przeciwieństwie do propagowanych w licznych mediach - proporcji, nie zaszkodzi wspomnieć o losie prawdziwych bohaterów zmuszonych przez dziadów, ojców i braci „proreformatorskich rewizjonistów” do życia na obcej ziemi. Taki - dajmy na to - generał S. Sosabowski, waleczny wojownik, od najmłodszych lat zaangażowany w działalność niepodległościową, szanowany dowódca polskich spadochroniarzy, ojciec dzielnego syna, kawaler Krzyża Srebrnego Virtuti Militari i Krzyża Walecznych, w okresie powojennym nie otrzymywał wsparcia od rządu UK i przez prawie dwadzieścia lat zarabiał na utrzymanie rodziny jako robotnik w fabryce silników, a później telewizorów. Nie on jeden zresztą! Podobnie zmagał się z codziennym życiem kolejny bohater, czyli gen. S. Maczek. Przez wiele lat po zakończeniu wojny pracował jako sprzedawca i barman…
Może wydawać się dziwnym, że dzisiejsze średnie i młode pokolenie Polaków coś tam wie lub coś słyszało o „męczeństwie” Michnika i spółki, a o prawdziwych nieszczęściach Poznaniaków z roku 1956, obywateli Nowej Huty z 1960, mieszkańców Wybrzeża z 1970, Radomian i ludzi z Ursusa z 1976 i ofiar stanu wojennego, prawie nic lub wcale. Przecież w podręcznikach jakieś informacje zamieszczono. No tak, ale prawdziwym źródłem wiedzy dla większości ludzi są media. Te zaś, mimo pozorów, w przewadze pozostają w rękach „marcowego środowiska” . Jak wspomina przywołana wyżej I. Brodacka-Falzmann – może tylko z niewielką przesadą – że „ich dzieci i wnuki kształcone na zagranicznych uniwersytetach należą obecnie do kulturalnego establishmentu. Można powiedzieć mocniej - wypełniają ten establishment. Prawie każda osoba z mediów okazuje się dzieckiem jakiegoś stalinowca albo bezpieczniaka. Jest to nadal wyraźna grupa interesu. Solidarna, zwarta, popierająca się.”
Czy w obecnej sytuacji istnieje szansa na przywrócenie prawdziwych znaczeń takim słowom jak: bohaterstwo, męczeństwo, poświęcenie… Otwarcie? Wątpię. Tak naprawdę pozostaje nam włączać w głowach alarm, gdy tylko w zasięgu naszego wzroku albo słuchu pojawia się marcowy kombatant i wyobrazić sobie np. ciężarnego Seweryna Blumsztajna w kwiecistych pantalonach i biustonoszu, z prostackim transparentem w jednej ręce, a szklanką szkockiego bimbru w drugiej. Powinno zadziałać. Przynajmniej do czasu, gdy odzyskamy zdrowy rozum i poczucie proporcji.
Linki:
http://wyborcza.pl/5,140981,15911672.html?i=32
https://grudzien70.ipn.gov.pl/g70/ofiary/1755,Lista-ofiar-Grudnia-03970.html
https://kresy24.pl/komunistyczna-zbrodnia-grudnia-1970-jest-zbrodnia-nieosadzona/
Inne tematy w dziale Polityka