Może to trywialne, ale w teatrze nie zawsze chodzi o sam spektakl...
Radosław Krzyżowski (aktor)
źródło: http://teatrzeromskiego.pl/spektakle/1946
W minioną niedzielę wróciłem z teatru późnym wieczorem. Trochę pokręciłem się to tu, to tam, i poszedłem dokonać ablucji. Mam tak jakoś dziwnie, że gdy stoję pod prysznicem nachodzą mnie rozliczne myśli dotyczące wydarzeń mijającego dnia. Tym razem na plan pierwszy zdecydowanie wybijała się refleksja poświęcona bitym dwóm godzinom obcowania ze sztuką. Nie potrafię oddać słowami tego uczucia, ale zachowane widoki, melodie, kwestie i poczynania aktorów mieszały się zapamiętale, nie pozwalając na uporządkowanie przeżyć w jeden spójny obraz. Dopiero po kilku chwilach zrozumiałem, że aby dokonać osobistej i - na ile to możliwe - sprawiedliwej oceny spektaklu, muszę rozdzielić go na dwie części. Pierwsza z nich powinna zawierać w sobie wartości artystyczne, a druga przesłanie przedstawienia. Zbudowany tą konstatacją wyskoczyłem chyżo z kabiny i... Zacznę jednak od początku.
Premiera przedstawienia zatytułowanego "1946" miała miejsce w grudniu ubiegłego roku w Kielcach. Artyści Teatru im. S. Żeromskiego zrealizowali je pod kierownictwem R. Brzyka i w oparciu o teksty T. Śpiewaka. Tak jak wspomniałem zawitali też do mojego miasta, którego mieszkańcy odpowiedzieli na wizytę wysoką frekwencją. Zapewne olbrzymia większość moich ziomków zaspokoiła swe oczekiwania, o czym mogłem przekonać się tuż po zakończeniu inscenizacji, gdy nagrodziła aktorów burzliwymi i długotrwałymi brawami. Przyznam, iż pod względem warsztatowym wykonawcom raczej niczego nie da się zarzucić. No, może poza momentami zbyt oczywistych improwizacji. Grali z pasją, zaangażowaniem oraz z młodzieńczą dynamiką. Choć może to ostatnie nie jest dziwnym, ponieważ lwią część zespołu tworzą ludzie stosunkowo młodzi. Na szczególne uznanie zasłużyła Magdalena Grąziowska, która poprzez wyjątkową ekspresję wyrażaną podczas monologów, była swoistą "przyprawą" całego widowiska. Podobnie zaskakująco przyzwoicie prezentowała się scenografia przygotowana przez Igę Słupską i Szymona Szewczyka. Oryginalnie zagospodarowana scena, mimo wypełnienia potężnymi dekoracjami oraz wieloma rekwizytami, umożliwiała bezproblemowe odgrywanie zarówno scen indywidualnych jak i zbiorowych. Oprawa muzyczna dobrze współgrała z prezentowanymi na deskach wydarzeniami, a kwestie wypowiadane przez odtwórców dzięki prostemu zabiegowi technicznemu, docierały do widzów bez zniekształceń. Wydaje się zatem, że żaden widz podczas śledzenia akcji nie odczuwał dyskomfortu. Nie jestem fachowcem od muz opiekujących się teatrem, ale śmiało mogę przypuścić, że gdzieś tam na Olimpie, po spektaklu zapanowała uzasadniona radość. Ale to tylko jedna strona medalu...
Duet Brzyk-Śpiewak posiada w swoim dorobku niejedną realizację. Można nawet powiedzieć, że w światku teatralnym obaj mają już wyrobiona markę. Szczególną estymą darzą wspomnianych twórców środowiska kojarzone w naszym kraju z progresywizmem kulturowo-społecznym. Poprzednie "produkty" ww. duetu, jak np. "Brygada szlifierza Karhana" czy też "Berek Joselewicz", zebrały recenzje najczęściej pełne zachwytu. Przedstawienie "1946" również jest powszechnie wychwalane, a w wymiarze pedagogicznym zalecane jako antidotum na choroby polskiej duszy. Czy zasadnie? W rozumieniu pewnych grup uzurpujących sobie prawo do przewodzenia zaściankowemu narodowi znad Wisły - na pewno. Dla tych co postrzegają rzeczywistość bez ideowego zacietrzewienia - już niekoniecznie.
Autor "libretta" do "1946" w jednym z wywiadów raczył stwierdzić: "Ja, [...], nigdy nie napisałem sztuki mówiącej ludziom, co mają myśleć." W moim głębokim przekonaniu T. Śpiewak wypowiadając te słowa albo celowo minął się z prawdą, albo rzeczywiście nie potrafi odczytywać przesłania zakodowanego we własnych utworach. Od razu zaznaczę, że w tą drugą ewentualność zwyczajnie nie wierzę. Wystarczy przyjrzeć się treściom zawartym w tytułowej inscenizacji.
W tym miejscu muszę ujawnić, iż realizacja zatytułowana "1946", poświęcona została jednemu z najsmutniejszych wydarzeń powojennej historii Polski jakim był pogrom ludności żydowskiej zamieszkującej kielecką kamienicę przy ul. Planty 7/9. W wyniku zamieszek życie straciło czterdzieści osób, kilkadziesiąt zostało rannych, a już po wydarzeniach kolejnych kilkanaście zostało straconych na mocy wyroków sądów. Tego co zaszło 4 lipca 1946 r. nie da się nazwać inaczej niż zbrodnią. Tu sporu być nie może. Zdarzenie tego rodzaju stanowi zatem doskonałą inspirację do zadumy nad kondycją moralną człowieka w okresie post-apokaliptycznym. Daje też szansę na przeprowadzenie analizy mechanizmów rządzących odruchami ludzkimi w sytuacjach kryzysowych oraz roli zła jako lejtmotywu postępowania całych społeczności i pojedynczych osób. Spodziewałem się, że właśnie w ten sposób autorzy przedstawienia - jako ludzie o szczególnej wrażliwości i zadeklarowani tropiciele prawdy - podejdą do tematu. Niestety srodze się zawiodłem.
Już sama metoda skonfrontowania dwóch światów stanowiła asumpt do fałszywej oceny ówczesnej rzeczywistości. Z jednej strony zaserwowano widzom obraz niewielkiej grupy ocalonych z holokaustu, obciążonej wprawdzie traumą doświadczenia, ale żyjącej nieomal w idyllicznej harmonii i pobudzanej ideą nowego początku. Jako kontrapunkt ukazano prymitywizm, chamstwo i zwierzęcą zaciekłość, otaczające niczym wzburzone fale, wyspę szczęśliwości zlokalizowaną przy ul. Planty. Można było odnieść wrażenie, że rozwrzeszczane babsko, symbolizujące "zewnętrzność" i nawołujące w amoku do rozliczenia się z "Żydziakami", lada chwila rzuci się niczym mityczna harpia na skulonych w fotelach obserwatorów. Nim tak uczyni, zajmie się najpierw nieświadomymi niebezpieczeństwa nieszczęśnikami. Ona i jej podobni, piekielną brutalnością "odpłacą" mieszkańcom niewielkiej arkadii za upokorzenia, za niechcianą władzę, za brak kartofli, za złą pogodę... Mamy więc tych co chcą "być", i tych napędzanych irracjonalną nienawiścią, a także nieokiełznanym marzeniem o "mieć". Podobnie wybrzmiała scena wykorzystująca popkulturowych zombie. Cały ich zastęp włóczący się po miejscu zbrodni ćwiczył się na rozkaz w podnoszeniu poziomu agresji, która - jak przypuszczam - wciąż nie została zaspokojona i tylko czeka aby wybuchnąć z nową siłą. Przeciwko komu? Wreszcie w końcowej scenie aktorzy dokonują zamiany kreacji. Zdejmują ubiory z lat powojennych by przywdziać odzienie - pi razy oko - wczesnorenesansowe. W tym czasie jedna z odtwórczyń prowadzi monolog dotyczący starodawnej tradycji nietolerancji, zakorzenionej niczym wiekowy dąb wśród ludności nadwiślańskiej. Ot, takie wymowne połączenie słowa z obrazem. Aha! Zapomniałbym o jednym... Otóż w trakcie przedstawienia dostało się po nosie zarówno ówczesnemu biskupowi kieleckiemu Czesławowi Kaczmarkowi, jak i wskazanemu jako przykład wzorcowego obskurantyzmu ks. Piotrowi Skardze. Hmmm... To tylko niektóre, lecz wymowne wyimki.
Jestem głęboko przekonany, że architekci przedstawienia stracili wielką szansę. Mogli przecież uczynić swe dzieło - piszę to bez przesady - na wzór szekspirowski: wielkim i ponadczasowym. Wystarczyło tylko wykorzystać posiadane talenty i ukazać uniwersalizm oraz wszędobylstwo niegodziwości, okrucieństwa, szubrawstwa, podłości... Zobrazować wszystkie łby hydry napastującej ludzi od prawieków pod każdą szerokością geograficzną. Pochylić się nad przebiegiem opisywanego wydarzenia i - zachowując artystyczną formę przekazu - poddać pod rozwagę publiczności oczywistą prawdę, że za każdą tragedią kryje się inspirator, którym... Nie zawsze jest ten, który być się nim wydaje!
Cóż otrzymaliśmy w zamian? Sprawnie napisany i zgrabnie odegrany, nieomal łopatologiczny oraz jednowymiarowy moralitet. Wiem, że to mocne określenie. Nie byłbym jednak sobą, gdybym rzeczy nie nazwał po imieniu. Ktoś zakrzyknie: ależ to subiektywna ocena! Oczywiście. Nie zmienia to jednak faktu, iż mam do niej święte prawo. Szczególnie wtedy, gdy nietuzinkowi ludzie używają swych niepoślednich zdolności do wywracania na nice zastanego świata. Konstruują zwierciadło postrzegania w ten sposób, aby wszystko co piękne i prawdziwe odbijało się w nim jako odrażające i kłamliwe. Za prawdę uznają tylko to, co koreluje z ich światopoglądem i nie podejmują żadnego wysiłku w celu wzbogacenia swych zasobów wiedzy o opinie polemistów. Z lubością pastwią się nad swojakami, by weprzeć w ich głowy przekonanie, że każdy myślący inaczej, już z definicji!, przynależy do wegetującej w głębokich jamach czerni. Wbrew empirii, wybuchy instynktów pierwotnych przypisują tylko i wyłącznie tym, którzy w ekstrawagancjach zalewających świat oraz ich małe ojczyzny nie widzą niczego inspirującego. Na domiar wszystkiego, starają się ze wszystkich sił zarzucić rodakom na plecy wielki wór, wypełniony rzeczywiście popełnionymi, ale też wziętymi z sufitu lub wyssanymi z brudnego palucha winami. Generalnie spektakl w żadnym razie nie był dialogiem z publicznością. Był natomiast brutalnie jednostronną instrukcją, zachlapaną przy tym plamami niedomówień. Na takie postępowanie nie wypada się godzić.
Odnoszę wrażenie, iż "1946" wpisuje się zdecydowanie w ofensywę skierowaną przeciw tradycyjnym wartościom. Nie wiem czy to przypadek, czy zsynchronizowane działanie. W każdym razie ofensywa sił postępu przypomina w pewien sposób metodę stosowaną przez dawnych chińskich katów, którą nazywano "karą tysiąca cięć". Ofierze stopniowo odkrawano kawałek po kawałku różne części ciała, a ta - mimo bólu - pozostawała wciąż świadomą i zwykle kończyła żywot dopiero wtedy, gdy kat przechodził do fazy dekapitacji. Wśród "tysiąca cięć" zastosowanych wobec naszej tradycji i kultury wymienić należy m.in.: "Klątwę", "Kler" oraz "1946". Filmu "Kler" nie obejrzałem i w przewidywalnej przyszłości nie obejrzę. Nie muszę bowiem wpychać głowy do pieca aby przewidzieć skutki takiego zachowania. O "Klątwie" szkoda gadać. Na omawiane przedstawienie poszedłem nie tylko z powodu namów osób mi bliskich. Uczyniłem to z premedytacją i - wspomnianą wyżej - nadzieją. O ile nadzieja okazała się płonną, o tyle premedytacja przydała się znacząco, gdyż zdobyłem kolejne cenne doświadczenie i materiał na notkę.
Na koniec dodam, iż w żadnym razie nie podzielam opinii osób, które w szczerym zapale ochoczo apelują o zakazywanie obłąkańczo progresywnych i niekiedy niesmacznych widowisk. Uważam, że prawo do swobodnej wypowiedzi (nawet najgłupszej!) i jej wysłuchania, winien mieć każdy. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że lada chwila moja druga połowa wyjdzie wraz z koleżanką do przybytku muz, by wysłuchać monologu - tak, tak - Krystyny Jandy, zatytułowanego "Zapiski z wygnania". O czym artystka opowie nie trzeba zgadywać... Mnie p. Krystyna podczas występu na pewno nie zobaczy, ale niechaj mówi co chce. Starałem się ostrzec moją towarzyszkę życia, że dawnymi czasy istniały rzeczy dęte godne uwagi. Np. orkiestry, o których śpiewała H. Kunicka. Dziś natomiast prócz dętych afer, niezwykle licznie pojawiają się w naszej przestrzeni dęte "arcydzieła". Przystępując do ich oglądu bezwzględnie trzeba uważać aby nie zatruć się wypełniającymi je miazmatami. Nie dała się przekonać. Cóż, jej wybór... Bo właśnie na tym polega wolność i tylko przy jej pomocy można poznawać prawdę.
Inne tematy w dziale Kultura