Tylko przykład jest zaraźliwy.
Lope de Vega
Historia magistra vitae est. Przekłada się to na nasze, że historia to nauczycielka życia. Ogólnie, bo co do szczegółu to idzie o to, że doświadczenie jest kompasem życia. Albo coś w ten deseń… Dziś mam taką ochotę, aby sięgnąć do źródeł i uchylić rąbka tajemnicy. A raczej recepty na zachowanie tożsamości. Czy jakoś tak. W każdym razie kilka zdań otuchy. Dla zbudowania świadomości, dla zapoznania się z doświadczeniem, dla nas… Dobra, zaczynam.
Rok 567 n.e. Europa wrze. Na zachodzie rodzi się potęga Franków. Wizygoci panują na Płw. Iberyjskim i w gorączce budują nową jakość na skalę światową. Skandynawia płonie. Nasi językowi przodkowie po wychynięciu z poleskich bagien srożą się nad Dunajem i nad Wisłą. Ludy fińskie przepychają Lapończyków i prą ku ziemiom dzisiejszej Finlandii. Bałtowie rozpoczynają kąpiele w Bałtyku. Anglosasi krwawym mieczem pacyfikują celtycką Brytanię. Bizancjum ostatkiem sił stara się odbudować imperium. Irlandczycy (ówcześnie zwani Scoti) bronią dziedzictwa antyku. Ze wschodu, starodawnym szlakiem, przybywają kolejni azjatyccy koczownicy…
Niby dawno i nieprawda, ale ówczesny świat różnił się tylko niewiele od czasów współczesnych. Przepychanki, walka o dostęp do bogactw, wojny, rzezie, intrygi, geopolityka… Gdy konstantynopolitańscy obserwatorzy zauważyli, iż po upadku Hunów na stepach nadczarnomorskich rodzi się kolejne zagrożenie nie czekali na smutne efekty. Wysłali posłów, którzy nie będąc wróżkami starali się wykorzystać nowy czynnik do spacyfikowania realnych zagrożeń. Jednym z nich byli Gepidowie (odłam ludów gockich), ulokowani w dzisiejszej wschodniej Rumunii, południowych Węgrzech i północnej Serbii. Plemię to należało do najsilniejszych na naszym kontynencie i to ono walnie przyczyniło się do zmasakrowania omnipotentnych Hunów. To właśnie Gepidowie i sprzymierzone z nimi mniejsze wspólnoty wykorzystali śmierć Attyli i brak zdolności jego potomków. W bitwie nad do dnia dzisiejszego niezlokalizowanej rzeki Nedao pobili koczowników i stali się rozgrywającymi w całej Europie środkowej. Stan ten trwał przez kilka dekad i dopiero nadejście zza Karpat plemienia Longobardów odmieniło sytuację diametralnie.
Longobardowie żyli początkowo (tj. w I w. n.e.) nad Łabą. Potem, w ciągu wieków, przemierzyli olbrzymie połacie Europy, by po pokonaniu Herulów objąć swą władzą współczesne terytoria Moraw, wschodnich Czech, zachodniej Słowacji, zachodnich Węgier i wschodniej Austrii. Jak na lud peryferyjny i zasadniczo nieliczny, który w żaden sposób nie mógł równać się sławą i siłą z takimi Ostrogotami czy Burgundami osiągnęli wiele. Bardzo wiele. Jednak z czasem wzrośli w siłę. Zawdzięczali to nie tylko odwadze, sprytowi i przeświadczeniu o własnej wyjątkowości, ale również, a może w wielkim stopniu, swojej otwartości. Otóż, jak wspominają dziejopisowie, Longobardowie przez wiele lat z chęcią przyjmowali w swoje szeregi… jeńców i niewolników. Ci, odpłacali się pięknie. Stawali dzielnie w szeregu przeciw Wandalom, Herulom, Bułgarom… Do czasu.
Aspiracje Longobardów był nietuzinkowe, nawet jak na lud germański. To oni za pieniądze zaciągali się do różnych armii i twardo wycinali każdego, kto stanął im na drodze. Jednym słowem: zuchy! Gdy zatem doszło do konfrontacji z bezpośrednimi sąsiadami, czyli Gepidami, Bawarami i Turyngami, ograniczającymi Longobardów w ich dążeniu do dominacji, to kurz nie opadał przez lata. Nikt jednak nie potrafił przeważyć szali na swoją korzyść. Do czasu… Gdy w latach sześćdziesiątych VI stulecia na horyzoncie pojawiły się czambuły awarskie, król Longobardów, Alboin, postanowił zawrzeć sojusz ze wschodnimi barbarzyńcami i przy ich pomocy zlikwidować opór przeciwników. W ten sposób pokonał pogromców Hunów, tj. Gepidów. Wykorzystał sytuację i z dwóch stron oraz w dwóch krwawych bitwach pokonał swych przeciwników. Kronikarz tamtej epoki wspominał o tym tak:
„Zwyciężyli Longobardowie i z taką złością mścili się na Gepidach, że wycięli ich niemal co do nogi, tak że z wielkiej ich liczby pozostał zaledwie posłaniec. W tej bitwie Alboin zgładził Kunimunda [króla Gepidów], a z jego odciętej głowy uczynił sobie kielich do picia. Tego rodzaju kielich zwie się u nich scala, a w języku łacińskim patera (czara). Jego córkę, imieniem Rosemunda, wziął jako brankę razem z ogromną rzeszą mężczyzn i kobiet różnego wieku.”
Ach, jak Alboin musiał się cieszyć! Ach jak musieli się cieszyć szeregowi Longobardowie! Przez chwilę… Tak już bowiem jest, iż wszyscy najeźdźcy ze stepu (z Azji) nie honorują kompromisów. Król longobardzki zrozumiał to dość szybko i w celu uniknięcia losu swych dawnych sąsiadów postanowił uciec do przodu. Dogadał się z Awarami, że odejdzie z zajmowanych ziem, ale gdyby coś tam… Pozory. Wiedział doskonale, że jeśli nie usunie się sprzed awarskiego wzroku, to lada chwila jego czaszka będzie służyła za puchar… Co by nie mówić wnet ogłosił wszem i wobec, że rusza do słonecznej Italii i wszystkich chętnych zaprasza do tańca. Och! Ilość chętnych do takie eskapady okazał się niemała. Resztki Herulów i Tajfalów, Gepidowie, Rugiowie, Markomanowie, Sarmaci, a nawet miejscowa ludność romańska (ta znad Balatonu i ze wschodniej Austrii) zgłosiły się chętnie do uczestnictwa w przedsięwzięciu. Alboin zgromadził najpewniej setki tysięcy ludzi i ze względów logistycznych podzielił je na tzw. rody-fary (to stąd wzięło się pojęcie znane chrześcijanom jako fara). I za chwilę, czyli w roku 568, wkroczył na Płw. Apeniński. A potem nastąpiła cała fala sukcesów.
Dobrze, nie czas i miejsce na referowanie postępów Longobardów w Italii. To co z mojego punktu widzenia najważniejsze to fakt, że wśród tysięcy wojowników króla Longobardów znalazła się grupa Sasów, przywołana przez niego na chwilę przed wyruszeniem na południe. Sasi, jak to Sasi. Brali ówcześnie udział z w krwawych zmaganiach z napierającymi ze wschodu Słowianami, zajmowali ziemie w Brytanii, rozszerzali swe siedziby kosztem Turyngów i Fryzów. Ludek ambitny i dynamiczny. Wtedy. Dopiero jakieś dwa wieki później stał się dominujący we wspólnocie niemieckiej. Zanim jednak do tego doszło rozpychał się ze wszystkich sił i budował swą pozycję. Nie powinno zatem nas dziwić, że dwadzieścia tysięcy Sasów ruszyło z Alboinem ku Italii. Trzeba przyznać, że tamże sprawowali się dzielnie. Bili Bizantyjczyków równo. Ba! Nie ograniczali się do Rzymian, ale z równym zapałem zaatakowali południową Francję (Prowansję), która w tamtym czasie pozostawała pod zwierzchnictwem Franków. Kradli, mordowali, palili, uprowadzali jeńców. Duch epoki. I to wszystko w porozumieniu z tryumfującymi Longobardami. Stało się jednak tak, że pewnego dnia przywódcy Sasów oświadczyli, iż chętnie będą współpracowali z ludźmi Alboina, ale… Tak. W tamtych czasach przywiązanie do religii, tradycji i prawa było tak mocny, że dziś nie jesteśmy w stanie tego sobie wyobrazić. Dlatego mając na uwadze wszelkie dogodności wynikające ze współpracy z Longobardami, Sasi mimo tego stawiali twarde warunki. Chcieli mianowicie pozostać autonomicznymi w swych urządzeniach. Obyczajach, bogach i prawie. Choć w Italii było miło, bogato, przyjemnie. Longobardowie, zarządzający masą różnych ludów i plemion, odrzucili te apele. Z tej przyczyny…
„Po powrocie do Italii [Sasi] wzięli ze sobą żony, dzieci i cały dobytek i znów postanowili udać się do Galii. Pragnęli mianowicie - o ile ich przyjmie i wesprze król Sigispert - powrócić do swojej dawnej ojczyzny. Jest zaś pewne, że ci Sasi po to przybyli do Italii z dziećmi i żonami, aby mogli w niej zamieszkać na stałe. Nie chcieli jednak, co wydaje się zrozumiałe, podlegać władzy Longobardów.”
No tak… Dawne, bardzo dawne dzieje wydają się zatęchłymi i mało kogo obchodzącymi. Pozornie. Rzecz w tym, iż epizod sprzed piętnastu wieków jest nad wyraz instruktywnym i potrzebnym. Sam nie lubię Sasów. Turyngów, Bawarów i Szwabów również. Istnieje wszakże granica, na której każdy w miarę roztropny człowiek winien się zatrzymać i ogarnąć sytuację. Sądzę, że współcześnie mamy sytuację bardzo podobną do tej, która stała się udziałem odłamu Sasów w VI w. Unia Europejska. miód-malina, ciepło, Bruksela, Schengen, pieniądze na wiatraki… Żyć, nie umierać. Problem w tym, iż te wszystkie udogodnienia i komfort są i tylko ułudą. Wprawdzie na te chwilę smród ruskiej onucy zastąpiono zapachem banknotu EURO, ale w istocie chodzi o to samo. Zglajszachtowany świat. Ograniczona do absurdu wolność. Dominacja durnoty nad rozumem. Odwracanie pojęć. Zakłamywanie rzeczywistości. Ideologia ponad pragmatyką dnia codziennego. Dyktatura vs. demokracja. Pieniądze kontra przyzwoitość… Czy w takich „okolicznościach przyrody” chcemy żyć? Czy też może będziemy w stanie podjąć decyzje, które stały się udziałem Sasów sprzed półtora tysiąc lat? Nie wiem jak się sprawy potoczą. I chociaż Sasów nie lubię, to dziś przed ich przodkami pochylam głowę i mówię: Dank ok
Z jakiego powodu cofnąłem się w mroki średniowiecza? Po pierwsze, bo lubię. Po drugie, ta właśnie epoka – wbrew potocznej opinii – nie jest tak ciemna jak się wydaje. Po trzecie, to właśnie wtedy zaiskrzyło, wybuchło i powstał nasz, współczesny świat. To wtedy Europa rozpoczęła mozolny marsz na najwyższy stopień podium. W całej swej krasie. Wreszcie po czwarte, średniowiecze pełne jest nauk i wzorców, które winny być przez nas studiowane na każdym poziomie. W szkole podstawowej, średniej i wyższej. I po piąte… Wtedy gdy wielkie rzesze elit i plebsu krzyczały w niebo-głosy: Ursula von der… Sorki. „Alboin!, Alboin!, Alboin!” To ten człowiek był ówcześnie panem przestrzeni i czasu. Miał mnóstwo narzędzi, by przymusić opornych do uznania jego przewagi. Przecież słodka Italia była marzeniem mieszkańców całego kontynentu. To tam chcieli żyć, mieszkać, i kochać się ludzie z całej Europy. I Alboin to wiedział. Dlatego uzbrojony w żelazną koronę i nieprzebrane bogactwa skarbu zmuszał otoczenie do przyjmowania jego dyktatu. A jednak… Drobny odłam ludu wywodzącego się z przysłowiowego – pardon – zadupia, powiedział: nie! Przedłoży swoją tradycję, zasady i wiarę nad taplanie się w konfiturach. Podobnego zachowania oczekiwałbym po moich rodakach.
Gdyby współcześni adepci szkół wszelakich mieli możliwość zapoznawania się z takimi historiami jak opisana powyżej, to być może traktowaliby swe życie bardziej poważnie. Bo to setki lat temu największy zabijaka, świszczypała, bufon, aspirant i prostak honorował lub bywał zmuszany do honorowania zasad. Zdarzały się odstępstwa, ale człek, który demolował porządek sam plasował się na marginesie. Dziś… Spójrzmy wokół. Byle łajdak, byle sprzedawczyk i byle wariat potrafi dzięki wsparciu możnych tego świata wywrócić na nice enturage odwiecznych zasad. Ba! Klaszczą mu tłumy opętanych szaleństwem i gotowych do samozagłady ludzi. Gorzej! Chłonące kłamstwa, sączone z mediów, miliony gotowe są wiwatować z powodu otrzymania pożyczki, która nie przyniesie naszej wspólnocie korzyści i którą z wielkim naddatkiem trzeba będzie spłacać. To naprawdę niepojęte. A tacy Sasi… Zwykli ludzie. Rolnicy, pasterze, rzemieślnicy, wojacy… Gdy tryumfujący Longobardowie, otoczeni masami różnojęzycznych ludów postanowili spacyfikować i wchłonąć niewielką społeczność, to ojcowie rodzin i przywódcy tej niewielkiej stosunkowo gromady powiedzieli – nie! I tu zakończę historyczny ekskurs frazą wypowiedzianą przez kontrowersyjnego, ale z pewnością wielkiego Polaka: „Kto nie szanuje i nie ceni swej przeszłości, nie jest godzien szacunku teraźniejszości ani prawa do przyszłości”. Miejmy na względzie te słowa. Szczególnie teraz, gdy euro-kołchoz puka do naszych drzwi oraz inspiruje nadwiślańskich pieczeniarzy do demolowania miru. Mam nadzieję, że zobaczymy się 11 stycznia w stolicy RP.
Zdrowych i spokojnych Świąt Bożego Narodzenia. Amen!
----------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
Inne tematy w dziale Kultura