Mało jest takich, których zmuszono do niewoli, więcej tych, co dobrowolnie w nią idą.
Seneka Młodszy
W lipcu ubiegłego roku kanclerz O. Scholz oznajmił światu, że „Niemcy są gotowe do przejęcia odpowiedzialności za Europę”. Ta deklaracja byłaby śmieszna, gdyby nie była groźna. A to z tej przyczyny, że większość geopolitycznych pomysłów Berlina powstałych w oparciu o wydumane ideologie kończyła się dla naszej części świata i nie tylko… hekatombą. Większą lub mniejszą, ale zwykle krwawą, nieznośną, brzemienną w długofalowych skutkach. Przypomnę tylko, iż choć rasizm, komunizm i faszyzm jako idee powstały poza granicami ziem niemieckich, to przybierały dojrzałą formę właśnie nad Renem, Łabą, Dunajem i Wezerą. Dowodzi to, że jest coś takiego w naturze naszych zachodnich sąsiadów, co pcha ich do akceptacji, konkretyzowania i narzucania durnych modeli społeczno-kulturowo-politycznych innym mieszkańcom kontynentu, a przy okazji do samozagłady. Powód takiego modus operandi jest dość tajemniczy i wymyka się próbom trafnego i pogłębionego opisu, ale mocno przypomina zachowania kilku innych narodów, czy też wspólnot, żyjących razem z nami pod jednym niebem. Żeby nie rozmywać tematu zaznaczę tylko, iż podobne predylekcje wykazują m.in. Rosjanie i Żydzi. Zostawmy jednak ten temat i przejdźmy do samego gęstego.
Próby podporządkowania sobie Europy przez niemiecką nację są doskonale znane. Od setek lat. To właśnie przodkowie O. Scholza rozpychali się bezczelnie od Paryża, poprzez Rzym, Kopenhagę, Sztokholm, Lubljanę, Budapeszt, Bratysławę, aż po Estonię i Burgundię. Ba! Zapędzali się nawet po Moskwę, Wyspy Brytyjskie oraz północną Afrykę. Te próby kosztowały sporo. A co najważniejsze – najczęściej – kończyły się niepowodzeniem. Trudno zliczyć: ile istnień ludzkich pociągnęła do Tartaru niemiecka buta? Ile miast, wsi i przysiółków zniknęło z powierzchni ziemi za przyczyną przekonanych o swojej wyjątkowości „Aryjczyków”? Ile dzieł sztuki, skarbów i świadectw ludzkiego geniuszu przepadło w wojennych płomieniach? Bilans z pewnością tragiczny. I mimo tego Berlin znów wchodzi na ścieżkę konfliktu. Tym razem pozornie bardziej zmyślnie. Za tarczą integracji, współpracy i kooperacji. W imieniu planety Ziemia, tolerancji, swobód, klimatu, praw zwierząt… Całej palety „korzyści” wypisanych na czarno-czerwono-żółtych sztandarach nie jestem w stanie wymienić. Rzecz w tym, że ta wspaniała integracja ma tak naprawdę służyć elicie rządzącej RFN i - po części – reszcie Niemców. Pozostałe narody mają li tylko zadowolić się okruszkami ze stołów grafów albo nawet nie tym. Tylko ślepiec tego nie widzi. A takich jest wielu. Niestety…
Pamiętam czas, gdy główne ośrodki decyzyjne UE ulokowane w Brukseli i Berlinie ze wszystkich sił starały się wzmocnić swą pozycję poprzez brutalne wypchnięcie Wielkiej Brytanii ze struktur europejskich. Gawęda o tym, iż oligarchii brukselsko-berlińskiej zależało na przekonaniu do pozostania w UE Brytyjczyków to g…o prawda. Rolę czarnego Piotrusia odegrał – jakże by inaczej – D. Tusk. To zresztą nie powinno dziwić, bo podstawowa zasada spiskowców brzmi: realizuj zadania cudzymi rękoma. I tak się stało. „Król Europy” tak bardzo zaangażował się w realizację planu postawionego mu przez Berlin oraz jaczejkę europejskich naprawiaczy świata, że „The Sun” pozwolił sobie uprzejmie nazwać go „protekcjonalnym pacanem”. To jednak spłynęło po wysportowanym ciele Tuska niczym letni deszcz. Wywiązał się ze swego zadania koncertowo! No i odebrał za to nagrodę. Szkoda tylko, że na tym nie poprzestał.
Dziś jesteśmy świadkami kolejnej misji brukselsko-berlińskiego padawana. Nie jestem przekonany czy Banda Trojga pod przywództwem intelektualnego pornografa z marszu pozbawi Polaków zdobyczy socjalnych, bezpieczeństwa oraz inwestycji mających wynieść nasze państwo na wyższy poziom. To zapewne dokona się po wyborach samorządowych. Nie mniej proces ubezwłasnowolniania Rzeczpospolitej i jej mieszkańców na rzecz mgławicowych ośrodków decyzyjnych UE już niebawem ruszy z kopyta. To tak naprawdę kwestia jeśli nie tygodni, to miesięcy. Sponsorzy nie odpuszczą… Patrzę na to ze smutkiem i nutką strachu. Wprawdzie wśród moich aktywnych i świadomych współobywateli istnieje kilkumilionowa armia ludzi ceniących sobie tradycję, porządek, prawdę i niezależność i wolność ale wciąż to zbyt mało. Obecnie. Mam jednak nadzieję, że milionom nadwiślańskich masochistów otworzą się oczy. A wtedy…
Nadchodząca kadencja może być tak destrukcyjną, że – jak o tym wspomniałem w jednym z komentarzy – za cztery lata na tle sił postępu, moralny abderyta J. Hartman (ten od akceptacji kazirodztwa), będzie się jawił jako… konserwatysta. Jakby jednak nie było jestem przekonany, iż kolejne wybory, czyli te w roku 2027, będą ostatnią szansą na uratowanie Polaków (i szerzej Europejczyków) przed roztopieniem się w morzu promowanych przez Berlin chorych ideologii i ludzkiej „biomasy”. Sądzę też, że jednym z głównych postulatów (jeśli nie fundamentalnym) będzie wtedy „Polexit”. I ja będę tej wizji sekundował, bo wiem, że poza UE też istnieje życie. Normalne życie.
PS Pragnę podkreślić, że temat notki „urodził” się w mojej głowie niezależnie od wpływów M. Budzisza. To tak dla porządku…
-----------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
Inne tematy w dziale Polityka