Tak ci, co otwierają usta i nie strzegą tajemnicy, są łupem słuchacza zdradnego.
Leonardo da Vinci
Czytałem kilkukrotnie „Tajną historię Mongołów”. Lektura fundamentalna (m.in. dla zrozumienia istoty „ruskiego mira”), lecz prawie zupełnie nieznana nad Wisłą. Oczywiście w tym miejscu nie będę referował jej treści, natomiast przywołuję ją nie bez kozery. Otóż ten najstarszy zabytek mongolskiej historiografii (z pierwszej połowy XIII w.) , prócz opisu losów Dżyngis-chana i jego drogi do zdobycia tronu chana-chanów, zawiera całkiem sporo informacji dotyczących modus operandi plemion Wielkiego Stepu w procesie opanowywania wielkiej części znanego świata. Pominę zawartość poświęconą organizacji wojskowej, struktury dowodzenia, wyposażeniu, ideologii… To na co chciałbym zwrócić uwagę to… dyskrecja. Prawdopodobnie nam, jako ludziom sfokusowanym na postrzeganiu zjawisk z pozycji eurocentrycznych, wydać się to może dziwnym, ale sukcesy Temudżyna w znacznym stopniu polegały na zaskoczeniu przeciwników. Trzeba bowiem wiedzieć, iż każda inwazja stepowców poprzedzona była solidnym wywiadem na terenie przeciwników. Ba! To nie wszystko. Żaden z nich (czy to Chorezmijczycy, Rusini, Chińczycy, Połowcy, Węgrzy czy Polacy) nie miał większego pojęcia jak będą uzbrojeni, ilu, kiedy i z jakiej strony pojawią się watahy skonfederowanych koczowników. Dzięki temu odpowiednio sformowane i skierowane ugrupowania Mongołów oraz ich sojuszników rozbijały – czasami bez większego trudu – wielkie armie europejskich monarchów. Prócz refleksyjnych łuków, gazów bojowych i żelaznej dyscypliny niepoślednią bronią było właśnie utrzymanie wiedzy o Mongołach w sekrecie. Nikt, kto choć ma nawet blade pojęcie o wspomnianym okresie dziejów, nie będzie w stanie zaprzeczyć, iż wojska Dżyngis-chana weszły na nasz kontynent prawie jak w masło. W znacznym stopniu dzięki… dyskrecji i wynikającemu z niej zaskoczeniu. Dlaczego o tym wspominam?
Dziś reprezentanci NATO i UE spotykają się w Rammstein. Podczas narady mają zostać podjęte decyzje w sprawie pomocy wojskowej dla Ukrainy. I dobrze. Bardzo dobrze. Przypuszczam, że podczas wspomnianej nasiadówki zostaną zaklepane decyzje podjęte kilkadziesiąt godzin temu w Tallinie. A najpewniej będzie dorzucone to i owo. Uczestnicy estońskiego zebrania zadeklarowali, iż „… zobowiązujemy się wspólnie kontynuować bezprecedensową pomoc, zwłaszcza jeśli chodzi o czołgi, ciężką artylerię, systemy obrony przeciwlotniczej, amunicję i bojowe wozy piechoty dla obrony Ukrainy”. W ślad za tym ogólnikowym stwierdzeniem poszły szczegółowe informacje. Pięćset oszczepów, tuzin mieczy, dwieście kusz, kilkadziesiąt berdyszy, mnóstwo szłomów i od groma toporów bojowych. No i coś tam jeszcze. W sprawie wysłania rumaków bojowych wciąż trwają negocjacje… Fajnie. Problem w tym, że jako osoba nie związana z wojskiem, służbami czy polityką stosowaną za cholerę nie potrafię zrozumieć następującej kwestii: z jakiej racji reprezentanci środowisk decyzyjnych, bez jakiegokolwiek skrępowania, przedstawiają enumeratywną listę środków, które mają zamiar przekazać broniącej się Ukrainie? Za chińskiego boga, nie rozumiem.
Zachodzę w głowę i próbuję wytłumaczyć sobie beztroskę (?) przywódców wolnego świata potrzebą honorowania przez nich transparentności, zachowania zasad demokracji, poszanowania opinii publicznej bla, bla, bla… Naiwniak? No nie. Przecież każdy z ministrów obrony, premierów czy prezydentów oświadczając swym współobywatelom (i wyborcom!) o zamiarze pomocy Kijowowi mógłby ograniczyć się np. do stwierdzenia: pomożemy. Jednak z jakiegoś, nieznanego mi powodu, jeden z drugim prześcigają się w referowaniu ile to czołgów, wozów pancernych, haubic i ręcznych wyrzutni pocisków przeciwpancernych wyślą poszczególne kraje nad Dniepr. Ki diabeł? Ale chwila… A może wyliczenia wystrzeliwane w eter mają za zadanie zmylenie przeciwnika? Wszak rząd RP zadeklarował wsparcie Ukraińców 16 czy 18 sztukami armatohaubic „Krab”, a według znawców tematu po naddnieprzańskich czarnoziemach hasa ich już dobrze ponad pięćdziesiąt. Też to biorę pod uwagę. To jednak – chyba – tylko samooszustwo. Nie wierzę bowiem w skuteczność takich podstępów. Przecież Moskale, co by o nich nie mówić, nie są w ciemię bici. Przynajmniej nie z tej strony głowy.
Zatem… Chciałbym, aby ogłaszane deklaracje były li tylko swego rodzaju fortelem wojennym. Taką „mgłą wojny”. I prócz pięciu tysięcy przeterminowanych kasków, czy nadzwyczaj delikatnych oraz wrażliwych na warunki klimatyczne bewupów „Puma” członkowie koalicji antymoskiewskiej wsparli Ukrainę tysiącami pocisków dalekiego zasięgu, solidnymi czołgami i kilkoma eskadrami F-16. Byłbym kontent. I pewnie nie tylko ja. Niestety, trudno mi w to uwierzyć. Sądzę (obym był w błędzie), że wyrzucanie w przestrzeń medialną informacji o takim a takim wsparciu wynika – niestety – z próżności klasy politycznej. Tej z Zachodu i Centrum Europy, a także z wszelkich innych miejsc na naszym globie. Gdyby słyszał o tym Temudżyn z pewnością przewróciłby się w grobie. A Moskale radośnie wznoszą toasty. Tak to widzę.
Może czyta to ktoś, kto potrafi mnie olśnić i rzeczowo sponiewierać mój prosty albo i prostacki ogląd. Bardzo chętnie go poznam i bez krępacji, a nawet z zadowoleniem, odszczekam. Z góry dziękuję.
Z poważaniem
Bazyli1969
-------------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
Inne tematy w dziale Polityka