Życie mężczyzny jest ufarbowane na kolor jego wyobraźni.
Marek Aureliusz
Przy niedzieli bez spiny. Luz blues. Nie mniej drażnią mnie zachwyty (również na s24) nad produkcjami, które nie mają de facto nic lub niewiele wspólnego ze sztuką. Ba! Są wzorcową ideologiczną popeliną sprzedawaną w pakiecie z popcornem i colą legionom nierozgarniętych konsumentów produkcji filmowych. Rzecz jasna w żadnym razie nie aspiruję do roli dyktatora smaku, bo sam zdaję sobie sprawę z tego, iż moje „lubisie” mogą być dla co poniektórych niestrawne. Istnieją jednak pewne nieprzekraczalne granice, poza którymi sztuka przyjmuje pseudonim ladacznicy.
Są wśród nas osoby ukierunkowane na kontrolowanie sztuki (m.in. filmowej), które nieodmiennie zachwycają się produkcjami powstałymi na bazie wyobrażeń ćpuna-ignoranta oderwanego nie tylko od realiów, ale i bohatersko zmagającego się z grawitacją. Pól biedy, gdy dany osobnik lub osobniczka cmoka z zachwytem nad scenariuszem wykoncypowanym w przedwojennej „stadninie” Icka Mangera. To świat odrealniony, skoncentrowany na zbrodni, relatywistyczny, ciemny, zły, powyłamywany, odrażający, antywartościowy, chory, nie mający niemal nic wspólnego z rzeczywistością i skrycie składający hołdy niecnocie… Taki modus operandi istniał i istnieć będzie. Bo… Pecunia non olet! Problem w tym, że dawny margines aspiruje dziś do miana mainstreamu. Tego rodzaju biznesplan miał być wdrożony w Europie, co nie do końca zostało uwieńczone sukcesem, ale niejako przy okazji zdominował na cacy Amerykę Północną. Cóż począć? Z koniem kopać się nie wypada. W każdym razie z sentymentem wspominam czasy, w których przeciętny widz miał do wyboru szerokie spektrum repertuaru w znacznej mierze pozbawionego nachalnej propagandy. Dramat? Proszę. Komedia? Proszę. Film obyczajowy? Proszę. Obraz kostiumowy? Proszę. Dziś każdy gatunek oferowany przez międzygalaktyczne studia filmowe koncentruje się nie na rozrywce, lecz na wtłaczaniu w głowy widzów treści, które całkiem niedawno uchodziły za błazenadę, zboczenie i odpał. Przykład?
Całkiem niedawno ucieszyłem się, iż pojawi się nowy sezon „Wikingów”. Gdy nadszedł czas włączyłem odbiornik i… Podobnie nie zapomniałem o niezwykle udanych ekranizacjach „Władcy pierścieni” oraz „Gry o tron”. Ha! Miałem nadzieję (wprawdzie skromną, ale jednak), że przynajmniej te realizacje nie zostaną skopane przez scenarzystów i reżyserów wyznających idee odwróconego świata. Głupi byłem. Przyznaję. Obecnie ekrany telewizorów i kin naszego kręgu kulturowego zalewają produkcje skoncentrowane na wywracaniu na nice realiów i zdrowego rozsądku. Patrzę na tę sieczkę i widzę czarnoskórą królową (jarlicę?) wikingów otoczoną przez liczną i wyłącznie damską (!) asystę. Patrzę i widzę czarnoskóre elfy i zdominowane prze płeć żeńską wspólnoty krasnoludzkie. Patrzę i widzę złych, białych, heteroseksualnych „suprematystów”. Patrzę i widzę rzekome ścisłe braterstwo Polaków z nacją, której reprezentanci w znacznej części wsparli wrogów naszej Ojczyzny. Patrzę i widzę kobiety pozbawione wrażliwości, empatii, czułości, macieżyństwa i sukni, ale za to wciśnięte na siłę w odlotowe zbroje. Pobodnie wywołują u mnie odruchy wymiotne zachwyty nad filmami, których autorzy starają się dowieść, iż kraj na Wisłą to zaścianek zamieszkiwany przez troglodytów przywiązanych wcale nie do idei narodowej, lecz do szowinizmu. Tak jakby w miarę rozgarnięty człowiek nie wiedział, iż czołówka dawnej endecji to byli ludzie światowi, zamożni, znający języki, liderzy, a ich antagoniści (zwykle komuniści), bajdurzący o braterstwie narodów i dyktaturze tzw. mas pracujących, rekrutowali się na ogół z nizin społecznych i wszelkiej maści lumpenproletariatu. Zostawiam to, ale nie zawaham się zawołać: Halo, jest tam kto?!
To tylko wybrane zarzuty dotyczące perwersji współczesnych studiów filmowych serwujących niestrawny „pokarm” milionom odbiorców. Lecz to nie jest najbardziej bolesnym. Z mojego punktu widzenia znacznie bardziej dolegliwym jest to, iż ofensywa wszelkiej maści aberracji zwykle nie jest równoważona przez przekaz, który można by określić mianem normatywnego. Brakuje więc realizacji zasady: „dla każdego coś miłego”. Dominuje jeden, zupełnie wariacki przekaz: świat nie jest taki jakim go postrzegamy. Odwieczne wartości jak: honor, odwaga, poświęcenie, męskość, stałość, szacunek dla własnej tożsamości, to proch i pył. Zamiast tego sprzedaje się frywolność, egoizm, sybarytyzm, relatywizm, bezpłciowość. Wszystko jest względne! Zgroza…
Dobra. Pozostawię narzekania innym. Wolę skoncentrować się na pozytywach. Tak więc, bez zbędnych korowodów przyznam, iż prawdziwe kino jeszcze nie umarło. Jednym z przykładów potwierdzających to spostrzeżenie jest film zatytułowany „Bone tomahawk”. Zaznaczam: film dziwny, twardy, brutalny, klimatyczny, początkowo niemrawy, nie dla każdego. Jednocześnie wyraźnie nawiązujący do dawnej dobrej tradycji. A to, że wspominam o westernie-horrorze nie powinno dziwić. Dlaczego? Ano między innymi z tego powodu, że właściwie tylko tego rodzaju enklawy treści pozwalają twórcom nie pałającym miłością do dominującego nurtu spełniać swoje projekty. Prawie wszystkie inne płaszczyzny, a więc produkcje obyczajowe, komediowe, dramaty, musicale, obrazy s-f, fantasy itp. został spacyfikowane przez operatorów nowego świata. Dlatego western-horror jest ok.
Przyznam, iż wahałem się przed przywołaniem wspomnianego filmu jako przykładu dobrego starego kina. Brałem pod uwagę niespieszną narrację, brak fajerwerków, zimne obrazy. Przeszło mi to jednak. Przede wszystkim z tego powodu, że „Bone tomahawk” to film dla ludzi szukających potwierdzenia własnych życiowych wyborów. Honor, odwaga, zasady, zobowiązania, empatia… To wartości, którym hołdują bohaterowie wspomnianego obrazu. Co najciekawsze, nie stają oni w obronie idei wielkich, wypisywanych na sztandarach, zachowywanych w kadrach. Bo kraj, ojczyzna, ludzkość… Zwyczajnie i po prostu bez zbędnej zwłoki, praktycznie z marszu, wybierają niepewne jutro w zamian za szansę na uratowanie innych ludzi. Sąsiadów, współobywateli, znajomych. Czy to ekstrawagancja? Według narracji wdzierających się dziś zewsząd do naszych mózgów – tak. Według pozytywnych postaci z „Bone tomahawk” – nie. Wstawienie się za kimś słabszym, biedniejszym, mniej sprawnym, bliźnim to coś naturalnego. To niemal ekstrakt rycerskiego etosu. Męskie kino, bez zamiany miejsc pomiędzy kobietą a mężczyzną. Bez durnych unowocześnień. Dzięki temu, że reżyser nie wywrócił świata na druga stronę. Z jakiego powodu? Ponieważ zachował to, co zbudowało nasze postrzeganie świata. I mówię to bez przesady, ponieważ uważny widz dostrzeże symbole związane z tego rodzaju ideami. Na przykład wtedy, gdy Patrick Wilson walcząc z własną słabością czołga się w okropnym bólu by ratować swoją żonę, a z jego szyi zwisa… Zatem mężczyzna bezbronna kobieta i żona. Uwielbiana, dobra, kochana. Żaden klimat, jednopłciowy partner, wirus zombie… A to, że przeciwnikami błędnych rycerzy z Dzikiego Zachodu są… Stop! Każdy chętny przekona się, że „Bone tomahawk” to film warty obejrzenia. Tym bardziej, że w zalewie badziewia i politpoprawnej ramoty nawet taka przypowiastka i błahostka jaśnieje niczym diament w popiele. Zachęcam, gdyż naprawdę warto,.
----------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych
Inne tematy w dziale Kultura