Albo znajdę drogę, albo ją sobie utoruję.
Hannibal
Gdy w 2018 r. p.n.e. pełen młodzieńczej energii i żądzy podbojów Rzym wypowiedział Kartaginie wojnę, Hannibal przekonał władze afrykańskiego emporium, że nie wolno czekać i na czele potężnej armii wyruszył do samego serca italskiej republiki. To wtedy napotkawszy rozliczne trudności jego oficerowie głośno wyrażali wątpliwości co do szans na realizację założonego planu, ale kartagiński przywódca skonfrontowany z majestatem Alp nie skrewił, lecz wypowiedział znamienne zdanie: „Albo znajdę drogę, albo ją sobie utoruję”. Drogę do czego? Ano do zabezpieczenia interesów własnej ojczyzny, która musiała wieść przez pola, góry i lasy blokowane przez pancerne rzymskie legiony. Do dziś historycy wojskowości rozpisując się o tzw. wojnach punickich chylą czoła przed zmysłem strategicznym i odwagą starożytnego Kartagińczyka. Czy przywołany epizod z odległej przeszłości może być jakkolwiek użyteczny w naszych czasach? Sądzę, że tak.
We wrześniu 2015 r. w Nowym Jorku spotkali się przedstawiciele kilkunastu krajów Europy Środkowej głównym tematem rozmów było zintensyfikowanie współpracy gospodarczej, kulturalnej, energetycznej i transportowej. W zamierzeniu miała to być odpowiedź na bezpardonowe rozpychanie się europejskich „olbrzymów” (głównie Niemiec i Francji), którzy wykorzystując swoją przewagę w zakresie zamożności i potencjału ludzkiego starali się sprowadzić takie kraje jak: Bułgaria, Chorwacja, Czechy, Estonia, Litwa, Łotwa, Rumunia, Słowacja, Słowenia, Węgry i Polska do roli Europejczyków drugiej kategorii. I to zarówno na niwie gospodarczej jak i politycznej. Obecnie spośród wielu zadań, które mają być realizowane w ramach projektu „Trójmorze” (zwanego również „ABC” od nazw mórz – Adriatyku, Bałtyku i Czarnego) udało się oblec w ciało mniej niż połowę, ale są to realizacje z rodzaju najistotniejszych. Współpraca giełd, powołanie funduszy rozwojowych, kooperacja poszczególnych regionów, wymiana naukowa, Via Carpatia. Sporo znaków na niebie i ziemi wskazuje, iż współpraca pomiędzy krajami uczestniczącymi w tej inicjatywie będzie się rozwijała i przyniesie uczestnikom większe lub mniejsze, ale wymierne korzyści. Przede wszystkim, jeśli nie wyłącznie, gospodarcze.
Drugim projektem, zresztą niekiedy mylonym z „inicjatywą trójmorską”, jest tzw. Międzymorze, czyli w wersji realnej, współpraca państw zlokalizowanych na Pomoście Bałtycko-Czarnomorskim. W rozumieniu propagatorów tej idei w tymże gronie winny znaleźć się przede wszystkim: Polska, Litwa, Łotwa, Estonia oraz Ukraina. O zaangażowaniu Białorusi - z przyczyn zasadniczych - mowy obecnie być nie może. Oczywiście zacieśnienie współpracy ww. krajów ma dotyczyć gospodarki, nauki oraz innych dziedzin życia, niezwykle istotnych dla rozwoju poszczególnych narodów żyjących pomiędzy Niemcami a Rosją. Jednak to nie wszystko. Otóż głównym celem – jak rozumiem – jest stworzenie przeciwwagi (politycznej i militarnej!) dla Moskwy, która w tej chwili daje wyraźnie do zrozumienia, iż ze wszystkich sił będzie dążyć do podważenia ustalonego w latach 90. geopolitycznego porządku. Cóż… Komu nie otworzyły oczu słowa ministra Ławrowa sprzed kilku miesięcy, który orzekł, iż „Polska jest krajem bezpańskim”, ten po 24 lutego nie powinien mieć już żadnych wątpliwości co do rodzaju i kierunków zagrożeń dla „Międzymorza”.
Obecnie w przestrzeni publicznej nie pojawia się zbyt wiele szczegółów dotyczących działań podejmowanych dla integracji „Międzymorza”. Można jednak przyjąć, że kierownictwa przynajmniej części zainteresowanych państw nie siedzą z założonymi rękoma. Za pewną wskazówkę pozwalającą formatować przypuszczenia odnośnie omawianego projektu są m.in. opinie i propozycje artykułowane przez M. Budzisza (swoja drogą aktywizującego się co jakiś czas na s24) dotyczące zintensyfikowania i pogłębienia relacji polsko-ukraińskich. Dodam, że wstępnie oceniam je pozytywnie (choć nie bez zastrzeżeń) i uważam, że obecna krytyka tez red. Budzisza jawi się jako płytka, miałka, krótkowzroczna. Niestety.
Mamy zatem do czynienia z dwoma ciekawymi projektami, w które zaangażowane jest nasze państwo. Chociaż chyba bardziej odpowiednim byłoby podkreślenie, iż Rzeczpospolita jest motorem i liderem obu projektów. To dobrze. Wszak oba są dla nas korzystne, ale… W tym kontekście warto zadać dwa pytania:
- Czy dysponujemy odpowiednimi siłami i środkami dla realizacji obu przedsięwzięć?
- Któremu z nich należy nadać na dziś miano priorytetu?
Co do pierwszego zagadnienia to otwarcie powiem, że nie wiem. Wprawdzie wśród wszystkich organizmów uczestniczących we wspomnianych projektach Polska dysponuje największym potencjałem, to stare powiedzenie o jednoczesnym łapaniu dziesięciu srok za ogon zdaje się przystawać do oceny sytuacji. Natomiast na drugą wątpliwość odpowiedź wydaje się prosta. Dla zapewnienia płynnego rozwoju naszego społeczeństwa i uniknięcia grożącej nam hekatomby stworzenie wspólnoty militarno-gospodarczej (o jej dokładnym kształcie trzeba dyskutować) od Tallina, przez Warszawę, aż po Kijów (i ewentualnie Bukareszt) należy uznać za warunek sine qua non. Świadomość tego być może jeszcze nie w pełni dojrzała w głowach decydentów, ale jeśli nie teraz, to kiedy?
Za wyborem wariantu „Międzymorza” i skierowaniem nań zdecydowanej większości posiadanych sił przemawia jeszcze jedno. Otóż o ile łatwo sobie wyobrazić określony wolumen interesów pomiędzy, dajmy na to, Warszawą i Skopje, o tyle geopolityczne, a poprzez to militarne zagrożenia dla Polski i Macedonii są z zupełnie innych bajek. I nie tylko w tym przypadku. Przecież taka Słowenia zawsze może liczyć na to, że w łapy Moskwy nie oddadzą jej Włosi, Niemcy i Francuzi. Podobnie Bułgaria z pewnością bardziej przejmuje się rosnącą potęgą Turcji, niż zbrodniczymi zapędami Rosji. Węgry? Czechy? Chorwacja? Natomiast kraje naszego regionu, jak Ukraina czy państwa nadbałtyckie, wiedzą dobrze, na czym polega „ruski mir” i próby jego wprowadzenia nie są bajką o żelaznym wilku.
W świetle powyższego można przyjąć, że ewentualne wdrożenie w życie idei „Międzymorza” nie byłoby li tylko ziszczeniem się odwiecznego marzenia wyznawców polskiego prometeizmu. Ten projekt to - na szczęście albo niestety – dziejowa konieczność. Niesie on ze sobą wiele potencjalnych korzyści, lecz i sporą dawkę hipotetycznych zagrożeń. Tu nie można mieć złudzeń. Sztuka polega na tym, aby dobrze to policzyć i przejść do działania. Mam nadzieję, że rozumieją to także ci spośród moich rodaków, którzy do zmagań politycznych podchodzą „uzbrojeni” w spryt, bezduszność, cynizm i liczydło, zostawiając w kanciapie „Dekalog” lub podręcznik do etyki. W końcu trwając w bezczynności zachęcimy Złego do kolejnej „specjalnej operacji wojskowej”. A jeśli – co w tym przypadku byłoby prawdopodobne – Zły zatryumfuje, to wzorem naszych przodków sprzed ośmiu dekad pozostanie nam tylko lamentowanie, że… jednak Hannibal miał rację.
----------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Gospodarka