Nie trzeba się przyjaźnić, żeby współpracować.
O. Bowden

Jesienią 1986 lub 1987 r. wpadłem w łapy milicji. Krzyki, straszenie, szarpanie, wywracanie kieszeni. „Dawaj, k…a, gnoju wszystko co tam masz!.” Dałem. Jedną z rzeczy, którą zabrał mi prostak ubrany w mundur milicyjny, była mapa. To na niej zaznaczyłem własne marzenia. Wilno, Lwów, Brześć, Stanisławów, Grodno… Wszystko w granicach mocarnej Rzeczypospolitej Polskiej. Przez kilka tygodni nie mogłem przeżyć, że straciłem artefakt będący swoistym amuletem. W końcu mi przeszło. Dziś patrzę na tę historię inaczej.
Wydarzeń na Ukrainie nie wolno postrzegać w kategoriach tu i teraz. Ani nawet – co będzie jutro? Moim zdaniem należy oceniać je w perspektywie pokoleń. Bo przecież, nawet jeśli nasze, polskie, zastrzeżenia co do samych Ukraińców mają fundamentalne podstawy i powinniśmy wobec tego wschodniosłowiańskiego narodu być nadzwyczaj ostrożni, to nie zmienia to faktu, że lepiej mieć granicę z słabo-silną „samostijną” niż z imperium rozpostartym na kilkunastu milionach kilometrów kwadratowych. Dla mnie to oczywista oczywistość i – muszę przyznać – iż ten, kto tego nie rozumie staje się w moich oczach geopolitycznym ślepcem. O ile jest to przypadłość, a nie postawa determinowana osobistymi korzyściami.
Życzyłbym sobie aby nasi południowo-wschodni sąsiedzi obronili swą niepodległość. O zdobyciu Moskwy czy nawet leżącego na pograniczu Biełgorodu przez Siły Zbrojne Ukrainy nie marzę, bo to kwalifikowałoby mnie do urlopu w domu bez klamek. Jeśli jednak potomkowie kozaków dadzą radę i obronią swój lud i granice, to zarówno przed nimi jak i przed nami stanie poważny dylemat. Co dalej? Czy Ukraina i Polska będą w stanie samodzielnie wzmocnić się na tyle, iż staną się zdolnymi do odparcia nieuchronnego ataku Chanatu Moskiewskiego? A ten, po okresie zawieszenia broni, z pewnością niebawem nastąpi. Czy naród polski i ukraiński stać na to, by samodzielnie gotować się do konfrontacji z Moskalami?
Odwracam głowę do tyłu i dostrzegam czas naszej świetności. Pomijam to, iż dawnymi czasy ani Niemcy, ani Turcy, ani Szwedzi nie mieli szans na to aby zniszczyć i zniewolić Rzeczpospolitą. Z dzisiejszej perspektywy to sprawy oczywiste. Dużo ciekawszymi spostrzeżeniami są te, które dowodzą, że nawet Moskwa, będąca dziś ale i ówcześnie, pierwszorzędną potęgą, nie miała tyle sił, by zniewolić naszych przodków. Do współudziału w zbrodni rozbiorów potrzebowała Niemców i Austriaków. Byliśmy po prostu zbyt silni. Choć słabi. To tak jak w świecie zwierząt, gdy drapieżnik nie ma możliwości zjeść lub połknąć ofiary ze względu na jej przyrodzone warunki. Zostawmy to jednak.
Współczesne relacje pomiędzy państwami i narodami coraz to bardziej przypominają stosunki panujące w świecie zwierząt. Słabszy pada ofiarą silniejszego i ten, który zjada ofiarę, ma w nosie wszelkie ograniczenia i uwagi publiki, kibicującej wydarzeniu. Agresja Moskwy na Ukrainę dowodzi tego w sposób bezdyskusyjny. Jeśli zatem nie chcemy znaleźć się w roli frajera powinniśmy znaleźć rozwiązanie minimalizujące prawdopodobieństwo zakończenia naszego bytu w żołądku Lewiatana. Czy takowe istnieje?
Historia magistra vitae est. Nie ma dwóch zdań. Polska etniczna ponosiła wielkie koszty broniąc Moskwie dostępu do Europy. Wraz z Bałtami i Rusinami toczyła zacięte i krwawe boje z carami przez całe stulecia. Dla zrozumienia wagi tychże zmagań warto na przykład przypomnieć, iż w wyniku wojny z lat 1654-1667 zaludnienie dzisiejszej Białorusi zmniejszyło się o ok. 25%! Ci, którzy nie zginęli, walcząc ze wschodnim najeźdźcą, zostali przez Moskali porwani i osadzeni w najdalszym zakątkach państwa moskiewskiego. W tym samym czasie płonęła południowa część Rusi, czyli Ukraina. Upadek infrastruktury, wyludnienie, porzucone pola, jasyr… To wszystko prawda, ale… Rdzenne ziemie polskie przez ponad dwa wieki nie zaznały większej wojny. Przez dwa wieki! Efektów pokojowych warunków nie trzeba było długo szukać, bo na przykład ziemie Wielkopolski i Małopolski stały się dzięki temu zbożowym zapleczem Europy Północnej, synowie chłopscy w sporej liczbie podejmowali studia na UJ oraz innych europejskich uniwersytetach, a poziom PKB na osobę uzyskiwany w dorzeczu Wisły sięgał 70-75% tego w Europie zachodniej, tj. więcej niż dziś. Budowano, powodujące zawrót głowy, pałace, zamki, nowe wsie powstawały na pęczki, miasta dynamicznie się rozwijały, handel kwitł, ludzie bogacili się. Wszyscy! Dopiero zawieruchy wewnętrzne na linii Polacy i Rusini, zapewne inspirowane oraz podsycane przez czynniki zewnętrzne, doprowadziły do stagnacji, a potem upadku.
Czy w razie utrzymania państwowości przez Ukrainę nie powinniśmy podjąć działań zmierzający do stworzenia nowej Rzeczypospolitej? IV? Oczywiście takie rozwiązanie niesie w sobie potencjalny ładunek przyszłych konfliktów. Na wielu płaszczyznach i poziomach. Rzecz w tym, że mając wielowiekowe doświadczenie można tego rodzaju raf unikać. Skłaniać się ku kompromisom i dążyć do poszerzenia ekumeny związanej z pragnieniem życia w wolnym świecie a nie w „ruskim mirze”. Polska, Ukraina, Białoruś, Litwa, Łotwa… Na dziś takie zadanie jawi się jako fantasmagoria i bardzo niebezpieczna gra. Wszak wspólnota polsko-ukraińsko-białorusko-litewska to przyjęcie obowiązku obrony przez nasze dzieci i wnuki terytoriów odległych od Warszawy o niemal tysiąc kilometrów. Hen, nad Dnieprem Dźwiną i Dońcem. To prawda. Z drugiej strony mieszkańcy Chersonia, Mińska, Kowna, Dyneburga czy Mariupola musieliby przyłożyć się do obrony Zachodniopomorskiego i Lubuskiego. To w świetle niemieckich planów dotyczących potężnego wzmocnienia Bundeswehry rzecz nieoceniona. Jednocześnie trudno wyobrażalna. Czy mamy jednak inne wyjście? Chyba nie. To idea wcale nie optymalna, ale – jak się wydaje – warta rozpatrzenia. W przeciwny razie, my mieszkańcy Europy wschodniej „wnet i tak skończymy w zupie”… Konsumowanej ze smakiem przez Berlińczyków lub Moskwicinów.
----------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Polityka