…ile cię trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto cię stracił…
A. Mickiewicz

W swej genialnej sztuce Alfred Jarry zamieścił słynne zdanie: „W Polsce, czyli nigdzie”. Fraza ta jest co i rusz przywoływana oraz wykorzystywana przez wszelkiej maści kpiarzy, a także naprawiaczy polskości. Gdyby jednak ktokolwiek miał zamiar na poważnie poszukać na naszym kontynencie tego „nigdzie”, to wcale nie XIX wieczna rozebrana Polska, ale współczesna Białoruś pasuje tu jak ulał. Dlaczego?
Na wstępie trzeba zaznaczyć, iż tworzenie się wspólnoty kulturowo-językowej zwanej (nieco na wyrost) białoruską, rozpoczęło się już w zamierzchłych czasach. Gdzieś w okolicy VII, czy też raczej VIII stulecia, żyjące w średnim biegu Dniepru grupy słowiańskich Dregowiczów, a następnie także Radymiczów, poczęły przenikać na terytoria zamieszkiwane przez ludność pochodzenia bałtyjskiego. W wyniku kohabitacji obu żywiołów wytworzyła się swoista mieszanka etniczna. Lud ten zwano Krywiczami. Nazwę tę badacze zagadnienia wywodzą od określenia „kriv”, tj. „krzywy, fałszywy, nieprawdziwy”, co da się wytłumaczyć faktem, iż w oczach „czystych” Słowian, Krywicze jawili się jako plemię mieszane pod względem etnicznym. Stan taki trwał najpewniej bardzo długo, bo jeszcze w XV w. istniały na obszarze dzisiejszej Białorusi enklawy bałtyjskie, a białorutenizacja społeczności litewskich Wileńszczyzny zakończyła się dopiero w ciągu XVII i XVIII stulecia. Co ciekawe, aż po schyłek istnienia Rzeczypospolitej Obojga Narodów, w przeciwieństwie do ziem ukrainnych, nie wytworzyła się idea narodu białoruskiego. Istniał wprawdzie lud ruski, posługujący się specyficznymi gwarami i wyznający wiarę prawosławną (przez jakiś czas grecko-katolicką), lecz w sensie politycznym mieszkańcy tych ziem deklarowali się jako Litwini.
Nie uległo to zmianie aż do czasów niemal współczesnych, mimo, iż „naród polityczny” Wielkiego Księstwa Litewskiego, tworzony przez takich tuzów jak Chodkiewicze, Olelkowicze, Pacowie, ale również przez rzesze drobnej szlachty i bogatego mieszczaństwa, uległ niemal całkowitej polonizacji. Spolonizowanie warstw przywódczych dokonało się bez używania przemocy i głównie w sferze mentalnej, bo bardzo liczne grupy herbowych, uczęszczających do cerkwi, żyjących często z pracy własnych rąk i używających dialektu ruskiego, uznawało się za po prostu za część politycznego narodu polskiego. Standardem zatem była sytuacja, w której drobny szlachetka spod Witebska przedstawiał się jako żyjący na Litwie „gente Ruthenus, natione Polonus”. Procesy te nie ominęły warstwy chłopskiej. Rozliczne okolice na wschód od Białegostoku stawały się najpierw katolickimi, a następnie polskimi z mowy i obyczaju. Zdawało się, iż jest tylko kwestią czasu, kiedy na mapach Europy odwzorowujących zasięg poszczególnych etnosów, identycznym kolorem zostaną zaznaczone okolice Poznania, Warszawy, Krakowa i… Mińska. Stało się jednak inaczej.
Po przeprowadzeniu III rozbioru polityka Moskwy wobec ziem leżących w granicach dzisiejszej Białorusi nie była szczególnie opresyjna. Rosjanie starali się pacyfikować nastroje i tłumić w zarodku potencjalne bunty, lecz systematycznej akcji depolonizacyjnej jeszcze nie praktykowali. Sytuacja uległa radykalnej zmianie po Powstaniu Listopadowym. Represje zastosowano wobec wszystkich „buntowników”, ale parol zagięto przede wszystkim na drobnicę szlachecką. Z jakiej przyczyny? Otóż, władze poszczególnych guberni Kraju Zachodniego (tzw. Ziem Zabranych) po upadku powstania sporządziły „Alfabetyczne spisy powstańców”. Na ich podstawie polska badaczka, J. Sikorska-Kulesza, obliczył, iż na Litwie i Białorusi ok. 50% insurgentów wywodziło się ze stanu szlacheckiego. Nie może zatem dziwić, że odpowiedzialny za „uregulowanie porządku na ziemiach zachodnich” minister Bibikow oświadczył, iż: "…należy zlikwidować od razu tę ledwo uformowaną grupę [drobną i średniozamożną szlachtę] wraz z jej różnicami podatkowymi, różnicami powinności i różnicami administracyjnymi dzielącymi ją od innych oraz wyeliminować wszystkie pozostałe odmienności dotychczas tolerowane ponieważ (...) są one bezwzględnie szkodliwe, gdyż przeszkadzają w zupełnym połączeniu się polskiej szlachty ze społeczeństwem rosyjskim i jej zniknięciu na zawsze". I zgodnie z tymi wytycznymi Moskale działali.
Rugowanie elementu polskiego z guberni zachodnich nasiliło się trzy dekady później. Tym, który miał uporać się z „polska zarazą” był okryty złą sławą M. Murawjow, który przystąpił do zadania z potworną bezwzględnością. Prócz znanych powszechnie zbrodni, dokonywanych na pojmanych powstańcach i osobach z nimi współpracujących, zadbał o inne rozwiązania osłabiające potężnie żywioł polski. Konfiskaty majątków, palenie całych wsi i osad, zamykanie w więzieniu setek i tysięcy „buntowników” w oparciu o „skręcone” procesy, rusyfikacja nauczania, przymusowe przesiedlenia w głąb imperium, ograniczenia w wydawaniu polskiej prasy i literatury, zakazy poza-testamentowego obrotu ziemią pomiędzy Polakami, to tylko niektóre z jego przedsięwzięć. Równie albo nawet bardziej dotkliwe okazały się inne posunięcia. Polegały na odebraniu statusu szlacheckiego ponad 100 tysiącom mieszkańców. Nie było to jednak li tylko ruchy symboliczne, bo dotknięci nim nieszczęśnicy zostali zrównani w prawach z pogardzanymi w Rosji „rabami”. Oznaczało to m.in., że człowiek pozbawiony szlachectwa zasilał szeregi carskiej armii i przez 20 lub nawet 35 lat walczył o rosyjskie interesy, gdzieś hen, na Kaukazie lub w Azji Centralnej. O ile nie położył w odległych krainach swojej głowy, to wracał odmieniony i bardzo często – przynajmniej po części - zrusyfikowany.
Mimo wrogości Moskwy wobec Polaków z ziem Białej Rusi oraz nieustannych represji, w przededniu I Wojny Światowej żyło tam całkiem sporo naszych rodaków. Głownie jednak wywodzących się z warstw niższych. Nie przypadkiem członkowie wspólnoty polskiej istotnie wspierali odrodzenie Rzeczypospolitej. Osłabiona, pozbawiona w znacznej mierze liderów, spauperyzowana w swej masie wciąż trwał przy polskości. Forpoczty Wojska Polskiego zapuszczające się w trakcie wojny z bolszewikami nad Berezynę napotkały całe przysiółki, w których wielu już nie pamiętało mowy pradziadów, ale myślało po polsku. Te odległe „kasztelanie” zostały – niestety – w wyniku postanowień Traktatu Ryskiego po stronie Sowietów. Ci zaś pod koniec lat 30., tj. w czasie przeprowadzania przez NKWD tzw. Operacji Polskiej, wybili praktycznie do nogi wszystkich w jakiś sposób aktywnych Polaków. Nie miało znaczenia – czy ktoś udzielał się w kółku różańcowym, czy należał do partii komunistycznej. Za to tylko, iż był Polakiem szedł pod nóż. Akcję powtórzono w okresie 1939-41 i po roku 1944. Jednych wysłano na stepy Kazachstanu, innych do fabryk Workuty, wielu zamordowano. Spośród reszty większość emigrowała w granice PRL, mając nadzieję, że nawet w „Polsce Ludowej” będzie jej lepiej niż w Kraju Rad.
W okresie powojennym „szkoły i uczelnie poddano rusyfikacji (w 1953 roku wśród 1408 pracowników administracji szczebla obwodowego w zachodniej części kraju 114 było Białorusinami). W wyniku uzupełniania kadr nauczycielskich Rosjanami zaczął zanikać język białoruski. W połowie lat 50. język białoruski zniknął z uczelni wyższych, a nauczanie historii i kultury białoruskiej ograniczono”. Do rozbudowywanych jak w malignie ośrodków napływało mnóstwo Rosjan oraz reprezentantów „nacji” homo sovieticus. Żywioł polski marniał, kurczył się i sowietyzował. Momentami pod sporą presją. Po dwóch wiekach z okładem życia pod rosyjskim i sowieckim butem na Białorusi pozostało niecałe 300 000 naszych ziomków. Według oficjalnych statystyk. Nieoficjalnie mówi się o wspólnocie dwa albo nawet trzy razy większej. Jak jest naprawdę? Kto to wie. Można zaryzykować stwierdzenie, że jeśli plany A. Łukaszenki i jego mentora zostaną zrealizowane, to za kilkadziesiąt lat nawet w okolicach Grodna trudno będzie spotkać naszego rodaka. A tym, którzy nie będą godzić się na rosyjsko-sowieckie porządki i będą mieli nieco szczęścia pozostanie emigracja. Teraz do brzegu…
Przyznam otwarcie, że nie podzielam opinii zawierających przekaz, iż Rzeczpospolita „straciła” Białoruś w ostatnich latach i na własne życzenie. Podobno A. Łukaszenka byłby gotowy zbliżyć się do świata zachodniego i w ten sposób zachować umiarkowaną niezależność od Moskwy. Problem w tym, że człowiek sprawujący władzę na Białorusi i jego akolici są do cna ludźmi sowieckimi. Podobnie zresztą jak zdecydowana (?) większość mieszkańców tego kraju. Być może niedawne protesty przeciw reżymowi wywołały pewien ruch w umysłach mieszkańców tego kraju, lecz śledząc wypowiedzi zwykłych ludzi, można się przekonać, że protest wywołały działania A. Łukaszenki, polegające na prawdopodobnych oszustwach wyborczych, a nie jego bezgraniczna miłość do Rosji, która z pewnością była i jest kwitnie w jego sercu.
Lud Białorusi przez ponad dwa wieki był formatowany w ten sposób, aby jako całość przyjął świadomość rosyjską i stał się integralną częścią „ruskiego mira”. Na drodze do tego celu przez długi czas stali Polacy i to ich uznano za najpoważniejszych rywali. Większość niepolskich tuziemców, najpierw skołowano wspólnotą wiary i dobrym carem, a następnie sączono do ich głów jad komunizmu. Nielicznych, patrzących inaczej na świat i mających ambicje bycia osobnym narodem, spacyfikowano. Zrobiono to tak skutecznie, iż przeświadczenie, że w niedawno minionych latach mieliśmy szansę wyściskać się z Białorusią i uczynić z niej szczerego, czy tylko umiarkowanego przyjaciela, trzeba nazwać fantasmagoriami. Myśmy stracili Białoruś wcale nie wczoraj, czy przedwczoraj, ale w wyniku długiego procesu, którego dziś odwrócić się nie da. Obecnie za naszą wschodnią granicą zieje świadomościowa czarna dziura. W sam raz do opisania jako "nigdzie". Szkoda. Wielka szkoda.
---------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Kultura