Bylibyśmy niejako martwi, gdybyśmy już nie mieli o czym marzyć.
L.M. Montgomery
Mam kolegę Staszka. Staszek urodził się ponad dekadę wcześniej niż ja. Jego rodzina pochodzi z Kresów. Pod sam koniec lat siedemdziesiątych Staszek wyjechał do USA na zaproszenie swojego znacznie starszego brata. Po przylocie i krótkim wypoczynku otrzymał propozycję wybrania się na zakupy. Podjechali pod centrum handlowe. Staszek wraz z bratem wszedł do przybytku Merkurego i… zapłakał. Wcale nie z radości ale z żalu. Wielkiego żalu. Wtedy po raz pierwszy zdał sobie w pełni sprawę z tego - jak wiele dzieli jego znękaną Ojczyznę od wolnego świata. Gdy wybuchła „Solidarność” Staszek natychmiast stał się jej członkiem i jednym z najbardziej aktywnych i bezkompromisowych działaczy. Nie ograniczał się przy tym do walki o realizację postulatów socjalnych, wiedział bowiem, że te można będzie ziścić dopiero wtedy, gdy Polacy staną się wolnym narodem. Słono potem za to zapłacił. Nie żałował jednak, bo według niego marzenia nie mają ceny.
Opowiadał mi również, że spore grono jego związkowych koleżanek i kolegów z czasów tzw. karnawału Solidarności, widząc jego zaangażowanie i wysłuchując jego opinii, z politowaniem kiwało głowami i twierdziło, iż ma jakąś obsesję. Taką nieco dziwną, a przy tym niebezpieczną, bo kto to słyszał, aby w rozmowach prywatnych i na różnych forach wygadywać o Polsce wolnej i niepodległej. Przecież wyjście poza horyzont haseł: „Socjalizm - tak. Wypaczenie - nie” oraz „Niech żyje sojusz polsko-radziecki” było drastycznym łamaniem obowiązujących schematów i jako takie kwalifikowało kwestionującego je delikwenta do odbycia ciężkiej pokuty. Po latach okazało się, że to ludzie podobni Staszkowi (a było ich przed 1989 r. stosunkowo niewielu) mieli rację. Czy „obsesje” mojego starszego kolegi miały uzasadnienie jedynie w czasach minionych i dziś należy traktować je niczym pożyteczne aczkolwiek anachroniczne dziwactwo? Nie sądzę.
Podróżowałem po świecie. Byłem tu i ówdzie. Słyszałem na żywo wiele języków. Spotykałem bardzo różnych ludzi. Widziałem jak żyją. Jedni lepiej od nas, część tak samo jak my, nieliczni gorzej. Szczególnie podczas bytności w „rdzeniu UE” zachodziłem w głowę: jak to jest, że siedem dekad po II Wojnie Światowej i trzydzieści lat po przemianach z roku 1989 wciąż jesteśmy tak daleko za czołówką peletonu? Niby jezdnie bez dziur, smartfony w rękach niemal każdego małolata, piękne stadiony, towaru w sklepach w bród, lśniące szkłem niebotyczne wieżowce, czyste tramwaje, odnowione centra miast… A przecież wciąż ktoś, kto zarabia 7200 zł/mc uznawany jest przez polskie organa państwowe za nababa. To przecież jedynie ok. 40% średniej pensji (!) u naszych zachodnich sąsiadów. Jak to jest, że nie posiadamy prawie żadnej marki na skalę europejską (o światowej nie wspominając)? Dlaczego do gorących kurortów obleganych przez brytyjskich, holenderskich i niemieckich reprezentantów klas niższych przyjeżdżają z naszego kraju prawie wyłącznie osoby o ponadprzeciętnych dochodach? Z jakiego powodu w ciągu kilkunastu lat opuściło Polskę około 2 miliony energicznych, w większości młodych, ludzi? Czy jesteśmy gorsi, głupsi, mniej zaradni i dynamiczni od przeciętnego Duńczyka, Austriaka, Hiszpana, Belga, Słoweńca, Anglika, Fina czy Niemca? Nie sądzę. Zresztą potwierdzają to losy znacznej części moich rodaków zakotwiczonych w realiach zachodnioeuropejskich. A więc?
Lubię historię. Dlatego szperam po jej zakamarkach z upodobaniem. Czasem znajduję coś ciekawego. Ot, choćby to, że jeszcze w XVI stuleciu PKB per capita przypadający na przeciętnego mieszkańca Rzeczypospolitej oscylował wokół 62-80% średniej generowanej przez wiodące gospodarki ówczesnej Europy zachodniej. Ba! Według badań prof. Allena, autora książki „The Great Divergence in European Wages and Prices from the MiddleAges to the First World War”, w owym czasie murarz żyjący we Lwowie, Gdańsku, Krakowie i Warszawie uzyskiwał dochody na poziomie do 75% tego co otrzymywał za swą pracę murator z Londynu. To nie wszystko! Uniwersytet Jagielloński należał do ścisłej czołówki uczelni europejskich, czyli de facto światowych, co przekładało się na to, że studiowali na nim przedstawiciele kilkudziesięciu (!) nacji. Wbrew pozorom nauki pobierało na nim mnóstwo synów włościan z Korony i Litwy, którzy posiadali taki majątek, że wystarczał bez problemu na edukację potomka w mieście Kraka. Uwaga! Studia kosztowały relatywnie znacznie więcej niż obecnie! W naszych czasach wypada pomarzyć o takich relacjach.
No i co z tego wynika? Muszę to powiedzieć z bólem, ale czasami tak trzeba. Otóż nie jest prawdą, że jeszcze nigdy w dziejach mieszkańcy Polski nie byliśmy tak zamożni jak obecnie. To fałsz. Przyzwyczailiśmy się do postrzegania naszego losu przez pryzmat szaro-burej kolorystyki, opresji, niemożności. Jesteśmy w większości przekonani, iż posiadanie kolorowego telewizora przeniosło nas z głębokiej nicości w nowoczesny świat i przybliżyło dosłownie na milimetry do ludzi „Zachodu”. Prawdę powiedziawszy to potworna ułuda. Jest w nas potencjał, mamy pomysły, nie brak nam energii. Prócz tego mamy prawie wszystko to, co pozwala wolnemu narodowi uczynić ze swej Ojczyzny kraj mlekiem i miodem płynący. I wciąż nie wychodzi! Czemu?
Osobiście widzę dwie przyczyny takiego stanu rzeczy. Jedna i druga zapętlają się wzajemnie. Pierwszą jest jakość tzw. elit. Mamy ministrów, szefów urzędów, posłów, wojewodów, burmistrzów, generałów, biskupów… Większość z nich zadawala się piastowaniem stanowisk i czerpaniem z nich korzyści. Mało który z nich potrafi zrozumieć istotę potrzeb swych współobywateli i konieczność stworzenia takiego środowiska prawno-ustrojowego, które pozwoliłoby na eksplozję talentów. Mnóstwo obietnic, zapewnień, haseł. Gdy przychodzi co do czego szefowie struktur państwowych i społecznych zamiast wspomóc, wesprzeć, poprzeć demonstrują, niczym egipscy kapłani ciemnemu ludowi, swoją niemal niczym nie skrępowaną omnipotencję. Zakazy, ograniczenia, certyfikaty, regulacje, koncesje, napomnienia, kary… Pozytywnej energii brak. Tak jakby lud, któremu winni przewodzić i go wspomagać był ich największym wrogiem. Trudno się temu dziwić, bo przyjaciół „kierownicy” upatrują gdzie indziej. To druga i może nawet ważniejsza kwestia. Wszak byle kancelista z Brukseli, wiceminister z Berlina, dziennikarz z Waszyngtonu czy politykier z Tel-awiwu dysponuje większym wpływem na los mieszkańców Rzeczypospolitej niż tysiące i miliony zwykłych Polaków. To nie bajędy, to fakty!
Myślę sobie, że posądzanie mnie i mi podobnych o „obsesje” jest tak naprawdę nobilitujące. Idealizm? Frywolne fantasmagorie? Szkodliwa naiwność? Przecież marzenia o silnej, dostatniej, sprawiedliwej i bezpiecznej Polsce nie są niczym złym. Tego samego pragnęli nasi wielcy antenaci. Zdawali sobie sprawę z faktu, że ułożenie wewnętrznych relacji, podniesienie poziomu życia i zapewnienie rozwoju będzie możliwym tylko wtedy, gdy będziemy mieli własne państwo. Dziś je mamy. To wielki skarb. Rzecz w tym, abyśmy potrafili zeń skorzystać. Tak jak marzył o tym Staszek i marzę o tym ja. Taka, p. Grzegorzu, targa mną „obsesja” odnośnie mojej Ojczyzny. I jestem z niej naprawdę dumny.
-------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo