Dla prawdy przekonania są niebezpieczniejsze od kłamstw.
Fryderyk Nietzsche
Czy ludzie spod różnych szerokości geograficznych w swych zachowaniach są podobni do siebie? Tak. Czy poszczególne etnosy mają w dziejach okresy wzlotów i upadków? Tak. Czy żyją na naszym globie nacje „genetycznie” predestynowane do odgrywania ról świętych albo diabłów? Oczywiście, że nie. Z tych powodów uważam, że wszelkie działania mające na celu wyniesienie lub zdołowanie dowolnego narodu jest intelektualną masturbacją. Brzmi groźnie i brzydko? Być może, ale to stwierdzenie jak najbardziej prawdziwe.
Wspomniałem o tym, gdyż ostatnimi czasy wzmogła się aktywność środowisk przekonanych, że lud zamieszkujący kraj nad Wisłą składał się do niedawna w znacznej albo nawet większej części z donosicieli, szowinistów, zbrodniarzy i morderców. Ba! Dziś zwierzęca niechęć do obcych jest podobno głęboko ukrytą, atawistyczną i charakterystyczną cechą Polaków. Rzecz jasna odziedziczoną po przodkach. To równie prawdziwe stwierdzenie jak to, że jestem zgrabną dwudziestoletnią blondynką z Meksyku o dużych piwnych oczach. Dlaczego o tym piszę?
Kilka dni temu trafiłem na nagranie sprzed ponad lat trzydziestu, w którym prof. Jan Grabowski, wówczas jeszcze świeży emigrant z PRL i doktorant jednego z kanadyjskich uniwersytetów, mocno skrępowany i wykazujący sporą tremę, odpowiadał na pytania polskiej dziennikarki z Kanady. Przyznaję to z bólem, ale prawdziwe, że wspomniany aspirant do tytułu naukowego rewanżował się interlokutorce słowem z sensem i całkiem zgrabnie. Co więcej! Porównywał dążenia mieszkańców Qubec-u, starających się wobec naporu anglosaskiej kultury zachować nietuzinkową i para-europejską tożsamość, do działań Polaków, płacących często łzami i krwią za utrzymanie odrębności wobec zaborców. „W górę dziada, dobrze gada!”. Rzecz w tym, że taką postawę prezentował prof. Grabowski przed wieloma laty, tj. wtedy, gdy starał się zarabiać na życie opowieściami o losach rdzennych kanadyjskich ludów. Okazało się, że to ciężki kawałek chleba, a i treści produkowane w oparciu o źródła francuskich misjonarzy i angielskich traperów nie wzbudzają emocji wśród mieszkańców Montrealu, Vancouver i Ottawy. Być może właśnie te kłopoty, wynikające z prób wiązania egzystencjalnego końca z końcem przy pomocy Indian Kri czy Siuksów, spowodowały, iż „kanadyjsko-polski” profesor przerzucił się na tematykę zapewniającą przyzwoite przychody, poklask i sławę. Jak było naprawdę? Nie wiem. Interesuje mnie bowiem co innego.
Otóż nikt rozsądny nie ma prawa zabraniać komukolwiek badań nad przeszłością. Od czasów helleńskich swoboda zainteresowań oraz wolność słowa stały się kwintesencją kultury europejskiej odróżniającą ją od stosunków panujących w innych kręgach cywilizacyjnych. Gdy greccy i rzymscy naukowcy oraz pisarze, zwykle bez konsekwencji, bo w oparciu o fakty, kpili z postępków tyranów, bajecznych rodowodów głów państw lub wskazywali na naganne zachowania protoplastów królów i cesarzy, to nad Żółtą Rzeką na rozkaz „Synów Nieba” palono tysiące nieprawomyślnych „książek” a nad Tygrysem, Eufratem i Nilem dekapitowano w ilościach przemysłowych niewygodnych intelektualistów. W obu przypadkach chodziło o prawdę. Tę prawdę, która jest, czy też być powinna, istotą i sensem każdej działalności naukowej. U nas jej ujawnienie było powodem do chwały, tam przyczyną kłopotów. Te dwie tradycje pozostawały w nieustannym sporze. I tak naprawdę do dziś toczą zażarty bój.
Dowodem na to, że zmagania na tym polu weszły w nową fazę jest gorąca debata na temat Shoah. Zaryzykuję tezę, że wbrew pozorom nie jest ona toczona pomiędzy Polakami a Żydami. Naprawdę nie! W rzeczywistości bowiem pojedynek toczy się pomiędzy zwolennikami prawdy a czcicielami kłamstwa i manipulacji. Jakie motywacje dopingują tych drugich to zagadnienie godne całych referatów, nie mniej rzeczowy ogląd sytuacji musi prowadzić do wniosku, że proste podziały – nazwijmy je: etniczne – mające uporządkować postrzeganie obu skonfliktowanych obozów, prowadzi na manowce.
Aby nie być gołosłownym pozwolę sobie przywołać takie nazwiska jak Sz. Aszkenazy, „klan” Gumplowiczów, M. Bersohn, H. Wereszycki cz W. Duczko. Wszyscy z wymienionych zajmowali się (a w przypadku prof. Duczki – zajmują się nadal) przeszłością. W trakcie badań natrafiali na wydarzenia i postawy ludzkie godne najwyższego uznania, ale i takie, które należy potępiać. Rzecz w tym, że stawiając wnioski i dokonując ocen jako busoli używali prawdy. Dziś ten dobry obyczaj uznawany jest przez wielu za niepotrzebne obciążenie. Z powodów osobistych, politycznych, towarzyskich, ekonomicznych…
Byłbym nieuczciwym gdybym nie dostrzegał, iż faktycznie po stronie twórców zdeformowanej narracji o Shoah występuje znaczna ilość osób pochodzenia żydowskiego. Ale czy brakuje tam ludzi innych narodowości? Nie! Często są to persony utytułowane, ale nie dostrzegające, że wsparcie, którego udzielają drużynie prof. Grossa deprecjonuje ich osiągnięcia i pozwala przyjąć, iż przykładają się świadomie lub bezrozumnie do zniszczenia europejskiego etosu nauki. Są przy tym tak przekonani o własnej nieomylności oraz o tym, że działają w dobrej sprawie, że nie dostrzegają lub nie chcą dostrzegać przestrogi sformułowanej przez żydowskiego badacz, dr. Samuela Gringauza (ocalonego), który tymi słowy zwracał się do podejmujących tematykę Shoah:
„Istnieje wiele trudności w badaniu żydowskiej katastrofy. Miała ona miejsce na ogromnym obszarze geograficznym. Katastrofa ta spowodowała niesamowitych rozmiarów cierpienia osobiste oraz konwulsje społeczne i emocjonalne. [...] W końcu istnieje coś, co można nazwać hiperhistorycznym kompleksem tych, którzy przeżyli [hyperhistorical complex of the survivors]. Nigdy przedtem w dziejach uczestnicy wydarzeń nie odczuwali, że wydarzenie, w którym biorą udział, jest częścią powstającej historii, która kształtuje epokę. Nigdy przedtem nie czuło się, że doświadczenia osobiste są istotne w wymiarze historycznym. Rezultatem tego hiperhistorycznego kompleksu jest to, że w krótkim okresie powojennym doświadczyliśmy powodzi «materiałów historycznych» bardziej «wymyślonych» niż «zebranych». W ten sposób dzisiaj najbardziej delikatnym aspektem badań jest weryfikacja tak zwanego «materiału badawczego».
Ów kompleks hiperhistoryczny można określić jako judeocentyczny, logocentryczny i egocentryczny. Umieszcza on istotę problemów żydowskich w kontekście wydarzeń lokalnych, widzianych przez pryzmat doświadczeń osobistych. Oto dlaczego większość pamiętników i relacji pełna jest absurdalnej gadatliwości, grafomańskiej przesady, efektów dramatycznych, przesadzonej autopromocji, dyletanckiego filozofowania, aspiracji lirycznych, niesprawdzonych plotek, uprzedzeń, stronniczych ataków i apologii. Dlatego pozostaje kwestia, czy uczestnicy epoki, która wstrząsnęła światem, w ogóle mogą stać się jej historykami oraz czy nadszedłjuż czas, w którym możliwe jest wydanie osądu historycznego, wolnego od stronniczości, mściwości i skrytych motywów [podkr. w oryg.]"*
Wszystko na co zwróciłem powyżej uwagę pozwala na sformułowanie dwóch wniosków. Jednego pozytywnego, a drugiego smutnego. Cieszy, że obrońcy rozumu i uczciwości (bez względu na swą przynależność narodową) jeszcze nie wywiesili białej flagi. Smuci, że z reprezentantami szkoły prof. Grossa, uznającymi że trzymanie się prawdy to staroświecki przesąd, rzeczowa i oparta na faktach debata nie jest możliwa.
*Prof. B. Musiał, Tezy dotyczące pogromu w Jedwabnem: uwagi krytyczne do książki „Sąsiedzi” autorstwa Jana Tomasz Grossa, „Dzieje najnowsze”, 33/3, 2001 r., s. 260.
---------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Polityka