Buntuję się, więc jestem.
A. Camus
W reakcji na waszyngtońskie wydarzenia z 6 stycznia, prezydent-elekt J. Biden oświadczył: „W tej chwili mamy do czynienia z bezprecedensową napaścią na naszą demokrację. […] Cały świat się przygląda, podobnie jak wielu Amerykanów. Jestem zszokowany i zasmucony, że nasz naród, tak długo będący nadzieją dla demokracji, dotarł do tak mrocznego momentu . Dodał również: „To nie byli protestujący. Nie ważcie się nazywać ich protestującymi. To była tłuszcza siejąca zamęt, zamieszki, wewnętrzni terroryści.”
Prawdę mówiąc, przytoczone słowa mogą wprawić w osłupienie, gdyż od starannie wykształconego człowieka, studiującego swego czasu m.in. politologię oraz historię, należałoby spodziewać się opinii wyważonej i przynajmniej w jakimś stopniu opartej o doświadczenia. Rzecz jasna narracja polityczna nie podąża zwykle prostymi drogami, ale fałsz – tak! – fałsz, zawarty w słowach przywódcy najpotężniejszego państwa świata, razi w sposób szczególny. Gdyby bowiem przekaz zaserwowany przez Bidena rozumieć literalnie, to należałoby uznać, iż zachowania części amerykańskich obywateli, protestujących przed i w Kapitolu, były zbrodnią nad zbrodniami. Czymś niesłychanym, godnym najsurowszego potępienia i wymagały zastosowania bezlitosnych kar. Dlaczego? Bo był to podobno zamach na demokrację. A czymże jest demokracja?
Ano rządami ludu, a mówiąc precyzyjniej systemem umożliwiającym udział obywateli w sprawowaniu władzy. Rozwiązanie tego rodzaju przybierało różne postacie. Demokracji ateńskiej, plemiennych demokracji wojennych, arystokratyczno-oligarchicznej w miastach średniowiecznej Italii, kantonalnej w Szwajcarii, szlacheckiej z Rzeczypospolitej czy parlamentarnej z XVII w. Anglii. Wreszcie amerykańskiej, która powstała w stuleciu XVIII i szczyci się dziś mianem najstarszej na świecie. Gwoli sprawiedliwości nie jest ona ani najstarszą, ani najbardziej współmierną, ani kryształowo przejrzystą. Zostawmy jednak te zastrzeżenia na inną okazję i zastanówmy się przez chwilę, czy faktycznie protest zwolenników D. Trumpa – a dokładnie jego forma - w kontekście funkcjonowania systemów demokratycznych był czymś niesłychanym i niedopuszczalnym.
W demokracji cała władza ma należeć do demosu (różnie rozumianego w zależności od czasu i miejsca). Ale aby usunąć zagrożenia z jego strony i aby nie wpłynął on nawet „przypadkowo” na zmianę stosunków społeczno-ekonomicznych, oligarchie wykoncypowały i zaimplementowały do systemu wiele ograniczeń i forteli prawnych. Masy jak to masy… Milcząco akceptują taki stan rzeczy, sporadycznie i umiarkowanie wyrażając swe niezadowolenie, do momentu, w którym szachrajstwo elit rządzących nie przekroczy punktu krytycznego. Zatem dopóki lud uznaje, iż zasady gry nie zostały zbyt brutalnie naruszone, dopóty „grupa trzymająca władzę” może być w miarę spokojna i cieszyć się profitami płynącymi z zajmowania górnych pięter społecznej piramidy. Zdarza jednak tak, że lud dostrzega, iż demokrację traktuje się jako procedurę oderwaną od interesów poszczególnych grup społecznych. A wtedy nie ma – zmiłuj!
Krótki przegląd dziejów pozwala na przywołanie przykładów, dowodzących, że prawo do zdecydowanej reakcji na gwałcenie porozumień społecznych zostało usankcjonowane nie tylko w ramach ustroju monarchicznego (Magna Charta Libertatum w Anglii czy Złota Bulla Andrzeja II na Węgrzech), ale także w ustroju republikańskim. Przecież nawet wzorcowe demokracje nie ustrzegły się zawieruch wywołanych niestosowaniem się do ustalonych zasad. Ot, choćby wojny domowe w Republice Rzymskiej, XIII wieczne krwawe bunty grup ludności pospolitej mające miejsce na Islandii, tumulty w średniowiecznej Genui czy Wenecji, wreszcie rewolty wybuchające w Nowogrodzie Wielkim spowodowane przekraczaniem granic i nieuwzględnianiem procedur przez lokalne elity. Zacięte walki wewnętrzne pomiędzy stronnictwami „optymatów” i „popularów” w niewątpliwie demokratycznej Szwajcarii, których echa wygasły dopiero w XX w.! A już wybitnie instruktywnymi przykładami są wydarzenia z naszej historii.
Nikt przy zdrowym rozumie nie zaprzeczy, iż I Rzeczpospolita miała ustrój republikański. Jej funkcjonowanie opierało się o konsensus dotyczący zarówno poszczególnych obywateli, jak i relacji na poziomie obywatele (szlachta) – król (magnateria). Nie bez przyczyny herbowi wybierający na tron Henryka Walezjusza zabezpieczali się prawnie przed potencjalnymi nadużyciami. Artykuł 21 Artykułów henrykowskich (1573 r.) mówi wprost:
„A jeślibyśmy (czego Boże uchowaj) co przeciw prawom, wolnościom, artykułom, kondycjom wykroczyli albo czego nie wypełnili, tedy obywatele koronni obojga narodu od posłuszeństwa i wiary nam powinnej wolne czyniemy i panowania. 1573 r.”
Powyższe oznaczało, że umowa zawarta pomiędzy podmiotami politycznymi, a więc sprawującymi rządy elitami a wyborcami, obowiązuje obie strony i musi być honorowana niezależnie od chwilowych grymasów i mód. W razie jej nieprzestrzegania wyborcy mają prawo wypowiedzieć posłuszeństwo władzy. Trzeba przyznać, że – niestety – okazji do sprzeciwu nie brakowało. Lała się krew, płonęły całe miasta i wsie, plądrowano i gwałcono. Takie wydarzenia budziły gniew, niezadowolenie i kończyły się tragicznie. Nikt jednakże nie odbierał prawa do sprzeciwu zdesperowanym obywatelom, na których apele i supliki pewni siebie oligarchowie z drwiącym uśmiechem odpowiadali: „nie mamy waszych płaszczy i co nam zrobicie?”
Jestem przekonany, że to przede wszystkim umowy społeczne dookreślające wyłanianie władz zabezpieczają spokój i zapobiegają szkodliwym tumultom. Niemniej sądzę, że demokracja oderwana od interesów ludu staje się pustym pojęciem umieszczonym na płaszczyźnie ideologii, czyli fałszywej świadomości. Jeśli zatem jakaś społeczność w oparciu o nakazy moralne, etykę i doświadczenie wybiera ten sposób wyłaniania rządów, to gwarantem jego sprawnego funkcjonowania jest ortodoksyjne (!) przestrzeganie zasad i procedur. Również odwoławczych! Gdy jednak władze, wykorzystując swą dominująca pozycję, sprowadzają umowę do niewiele znaczącego świstka papieru a akt wyborczy staje się komedią, to zdesperowanym obywatelom pozostaje… sprzeciw.
Dążenia do uczynienia z demokracji „świętej krowy”, czyli mechanizmu nie podlegającego krytyce i zaklęcia pacyfikującego wszelkie odruchy społecznego niezadowolenia (nawet te o nieprzyjemnym przebiegu) uznaję za szkodliwe nadużycie. Ba, jestem pewien, iż sprytni i bezwzględni architekci ziemskiego porządku zmierzają powoli do wprowadzenia demokratury. Tj. ułożenia jeszcze groźniejszego od znanych z dziejów despotii i reżimów, bo fałszującego także sensy i znaczenia. I w tym kontekście najsmutniejszym jest to, iż wielu prawych ludzi ulega narracji preparowanej przez rezydentów różnego rodzaju „Kapitoli”.
Nie jestem wróżem i nie potrafię przewidzieć w szczegółach dalszego rozwoju sytuacji za Oceanem, jak również w całej ekumenie zajmowanej przez tzw. cywilizację zachodnią. Wydaje się jednak, iż dla naszego kręgu kulturowego możliwe są wyłącznie dwa scenariusze. W pierwszym, obezwładnianie społeczeństwa będzie postępować. Medialne mordy na nieugiętych, cenzura, kastrowanie języka, wywracanie na nice stosunków społecznych, przymusowe uzdrawiania, pozbawianie prawa do posiadania broni… Wszystko w imię demokracji, odmienianej przez wszystkie przypadki. Aż do przejęcia pełnej władzy przez oligarchiczne klany i mega-korporacje. W drugim, pojawi się iskra. Iskra buntu, który – czy to się komuś podoba, czy nie - jest po prostu przyrodzonym prawem każdego człowieka.
Link:
https://tvn24.pl/swiat/zamieszki-w-kapitolu-przemowienie-joe-bidena-4929320
------------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Polityka