Kto nie potrafi spoglądać daleko, ten ma kłopoty blisko.
Konfucjusz
Zostawmy na chwilę medialną bieżączkę. Są przecież rzecz i sprawy po stokroć ważniejsze od bezobjawowego zakażenie tego lub innego prominenta. Tenże najpewniej wróci do formy i będzie równie ochoczo jak przed karambolem z koronawirusem zajmował się własnym mikrokosmosem. Dlatego niechaj nie umykają nam zagadnienia pierwszorzędne, których istotność - po chwilowym kołoobłędzie – ujawni się ponownie z całą siłą.
Tak sobie myślę, iż jest wielce prawdopodobnym, że zaprzątająca nasze umysły „pandemia”, ma pewien niedostrzegalny jeszcze dziś sens. Otóż, cała ta heca stała się katalizatorem przemian. Społecznych, gospodarczych, prawnych ale również – i to niezwykle ważne – politycznych. Szczególnie w zakresie polityki międzynarodowej. Nie ma przecież wątpliwości, że rywalizacja poszczególnych krajów o zasoby i wpływy nie zakończy się po koronawirusowym szaleństwie. Państwa nie znikną, rządy nie upadną, wektory sił nie obrócą się o 90 czy 180 stopni. Geopolityczne imperatywy wciąż będą trwałymi elementami regionalnych oraz globalnych zmagań. Zdaje się nawet, iż covidowe osłabienie głównych rozgrywających będzie skutkowało gorączkowym poszukiwaniem sposobów na odbudowanie przyzwoitej kondycji. I nie da się tego rodzaju zabiegów uznać za brewerie wywoływane przez różnojęzyczne elity w imię geopolitycznych doktryn, ale jako rację stanu. Ba, jako pilna i gardłowa potrzeba! Który z polityków państw poważnych pozwoli sobie na bagatelizowanie oburzenia obywateli na wyraźny spadek poziomu życia? Jaki prezydent, premier lub szef służb specjalnych, w obliczu masowych demonstracji pod oknami własnego gabinetu, nie zacznie w trybie nagłym rozmyślać nad sposobem wykorzystania słabości rywali? Kto spośród gremiów decyzyjnych światowych kolosów zawaha się przed odwróceniem uwagi tuziemczego „plebsu” od recesji, bezrobocia i biedy poprzez skierowanie jego uwagi na wroga zewnętrznego?
Rozważając we własnych czterech ścianach powyższą kwestię przypomniałem sobie sentencję przypisywaną pewnemu żyjącemu w starożytności Żydowi. Akiba ben Josef miał stwierdzić, że „wszystko już było”. Być może nie należy uznawać tej wypowiedzi za aksjomat, lecz coś w tym jest… Z punktu widzenia mieszkańca Rzeczypospolitej, utożsamiającego się z polską tradycją i kulturą, spostrzeżenie posłującego do cesarza Domicjana rabina jest o tyle doniosłe, iż skoro „było” to może warto skorzystać z doświadczeń z przeszłości. Przecież stosunkowo niedawno, nasi przodkowie, świadomi grożących nam niebezpieczeństw, przeprowadzili działania, które na kilka wieków odsunęły od naszej Ojczyzny poważne, czyli wręcz biologiczne, zagrożenia. Nie było bowiem przesądzone, iż po heroicznym okresie jednoczenia ziem polskich lud nadwiślański zorganizuje się na tyle, by ościenne potęgi uznały za bezsensowne próby przekształcenia Polaków w Niemców, Czechów lub Rosjan. To mogło się zdarzyć i miało wielkie szanse powodzenia. Znaleźli się jednak tacy ludzie jak Spytko II z Melsztyna, którzy dostrzegli szansę na usadowienie Polski na stałe w „konstelacji Europa”. Żyjący w Małopolsce dwudziestolatek z całych sił dążył do sojuszu ze wschodnim sąsiadem. Dzięki jemu i osobom mu podobnym zawarto porozumienie z Litwą (1385 r.) i na niemal trzy wieki zabezpieczono byt polskiego narodu. Co tam! Stworzono organizm polityczny, który bez dwóch zdań odgrywał rolę nie tylko regionalnej, ale paneuropejskiej potęgi. Czy gołowąs Spytko dał nam przykład niczym Bonaparte? Spróbujmy pofantazjować…
Gdyby projekt dawnej Rzeczypospolitej powrócił do łask i znalazł poważnych zwolenników moglibyśmy stworzyć państwo, które obejmowałoby grubo ponad 1,1 miliona kilometrów kwadratowych powierzchni, zamieszkiwałoby je ponad 90 milionów mieszkańców, PKB oscylowałby wokół 900 miliardów USD, a połączone armie liczyłyby mniej-więcej pół miliona żołnierzy. Trzeba przyznać, że taki organizm państwowy wskoczyłby natychmiast do Ligi Mistrzów. Rzecz jasna do „Barcelony” i „Bayernu” sporo by brakowało, ale oparty o rozsądne działania systematyczny progres mógłby przynieść zaskakujące efekty. Żylibyśmy w kraju z którym światowe potęgi, podejmując interwencję w Bośni czy Kongo, musiałyby się liczyć. Zarówno Niemcy jak i Rosja czy USA musiałby liczyć z Rzeczpospolitą. A Francja i Wielka Brytania musiałyby przyjąć do wiadomości, że poza ich krajami także istnieje życie…
Problem w tym, że to chyba mrzonka. Nie da się przecież porównać stosunków panujących na obszarze pomiędzy Bałtykiem a Morzem Czarnym w XVI w. z dniem dzisiejszym. Inne uwarunkowania, pragnienia, ambicje, gospodarki… Dawnymi czasy elitę Rzeczypospolitej stanowili ludzie przywiązani do kultury łacińskiej/polskiej. Każdy, kto pragnął coś znaczyć przyjmował sznyt polski i pozostawiał masy z których wyrósł na marginesie. Czy był Rusinem, Litwinem, Łotyszem, Niemcem, Ormianinem, Szkotem, Estończykiem czy Tatarem wybierał tradycję dominująca w Rzeczypospolitej. Gente Ruthenus, natione Polonus. Czy obecnie mieszkańcy Polski, Ukrainy, Białorusi i Litwy byliby skłonni wejść w buty swoich przodków? Choć z perspektywy geopolitycznej miałoby to sens, to osobiście w taki scenariusz wątpię. Zbyt dużo różnic, namiętności, swarów, zadawnionych żali… I jeszcze jedno…
Z punktu widzenia Polaka odtworzenie dawnej Rzeczypospolitej miałoby mnóstwo pozytywów, lecz również kilka istotnych minusów. Powstałoby państwo multietniczne, zróżnicowane pod względem ekonomicznym i mentalnym, podatne na spiski zewnętrzne, w permanentnej gorączce. Co więcej, zobligowane do nieustannej czujności na granicach. I jeszcze jedno… Ciężar odpowiedzialności w takim państwie spocząłby przede wszystkim na barkach Polaków (i po części Litwinów). To oni (my!) mieliby za zadanie cywilizowanie administracji, budowanie przyzwoitych dróg, poskramianie zadufanych w swą moc oligarchów, inwestowanie w zapomniane przez Boga i ludzi regiony, tworzenie wewnętrznego konsensusu, walkę z korupcją, inwestowanie w branże stanowiące żerowisko wszelkiej maści hochsztaplerów… Skazani bylibyśmy na roztrwonienie, albo dokładniej – rozwodnienie, własnego potencjału.
Przyznam, że z nieukrywanym zadowoleniem przyjąłbym rozwiązanie, w którym bez paszportu mógłbym w lecie wybrać się na wypoczynek nad Morze Czarne i we własnym języku porozumiewać się z mieszkańcem Mohylewa. Z podobną satysfakcją witałbym pułki z Charkowa czy Kowna broniące naszej zachodniej granicy na Odrze przed zakusami berlińskich Übermensch-ów. To naprawdę piękna wizja. Tylko, czy realna?
-------------------------------
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Kultura