Mądrość to córka doświadczenia.
Leonardo da Vinci
Sprawy białoruskie od kilku tygodni rozpalają do czerwoności debatę publiczną w naszym kraju. Tę prowadzoną w mediach głównego nurtu, jak i sieci. Nic w tym dziwnego, gdyż nie da się pomijać milczeniem dramatycznych wydarzeń rozgrywających się tuż przy polskiej granicy. Problem obecnego zamieszania na Białorusi rozpatrywano z różnych perspektyw i pod wieloma kątami. Nie spotkałem się jednak – jak dotąd – z naświetleniem relacji białorusko-rosyjskich z punktu widzenia historycznego. Oczywiście poważne potraktowanie tegoż zagadnienia wymagałoby poruszenia i omówienia mnóstwa zjawisk, sytuacji, procesów, ale wydaje się, że nie zaszkodzi wspomnieć o kilku aspektach, które tak naprawdę ukształtowały dzisiejszy profil Białorusinów jako narodu i społeczeństwa. Co więcej zdarzenia, które mam na myśli, pokazują doskonale, iż niemal powszechnie panująca sympatia Białorusinów do Rosjan nosi znamiona… masochizmu. Mocne słowa? Tak. Czy prawdziwe? Na sto procent! Przypatrzmy się zatem kilku „obrazkom” uzasadniającym ten pogląd…
Rok 1654. Wojska Rzeczypospolitej prowadzą krwawe zmagania z buntem kozackim. Na olbrzymich przestrzeniach trwa bezlitosna wojna domowa. Wiele wskazuje na to, że mimo wszystko armia koronna zdobędzie przewagę nad buntownikami (lub jak kto woli - powstańcami) i pokój znów zapanuje nad Dnieprem. Niestety, ościenne potęgi nie były zainteresowane przywróceniem spokoju w Rzeczypospolitej. Car Aleksy Michajłowicz jeszcze kilka lat wcześniej dogadał się z polskim królem i klepnął wspólną akcję wobec Chanatu Krymskiego. Czas płynął i moskiewski władca uznał, że szkoda zachodu na pogoń za odległymi celami i lepiej skoncentrować się działaniach, które szybko mogą przynieść jemu i jego państwu – jak mniemał - realne i wymierne korzyści.
W maju 1654 r. co najmniej siedemdziesięciotysięczna armia carska ruszyła ku granicom Rzeczypospolitej. Nie przypominała jednak tej sprzed ponad dwóch dekad, kiedy polsko-litewskie oddziały rozbijały w puch zadziorne lecz słabo wyszkolone sotnie prowadzone przez brodatych bojarów. Tym razem car Aleksy, za olbrzymie pieniądze, zaciągnął pod swe sztandary tysiące Szkotów, Szwedów, Niemców, Duńczyków… Niemal powszechnie stosowane do niedawna skórzane zbroje i prymitywne łuki zastąpiły tym razem muszkiety i pierwszorzędne napierśniki. Obok dzikich formacji tatarskich stanęły całe pułki karnych lancknechtów oraz ukraińscy sojusznicy w liczbie kilkunastu tysięcy. Gdy zgromadzone siły ruszyły na Połock, Smoleńsk i Witebsk naprzeciw napastników stanęło nie więcej niźli 10 do 12 tysięcy Litwinów. Dysproporcje były przepotężne. Na nic zdały się heroiczne wysiłki, zacięte obrony poszczególnych miast, fortele wojenne i zasadzki. Wróg wniknął w ciało Rzeczypospolitej niczym nóż w masło. Rosjanie zdobyli nie tylko ośrodki ulokowane daleko na wschodnich kresach państwa polsko-litewskiego, ale również Mińsk, Słuck, Dyneburg, Mścisław i Mohylew, a także stołeczny gród Wielkiego Księstwa – Wilno. W następnych latach losy wojny potoczyły się inaczej i w roku 1667 zawarto rozejm, który – jak to bywa z prowizorkami – przetrwał faktycznie aż do pierwszego rozbioru. To jednak tylko jeden aspekt konfliktu nazywanego jeszcze w II RP „potopem moskiewskim”. Znacznie poważniejszymi były nie militarne skutki zmagań z Moskalami…
Moskiewski dowódca przyjmuje kapitulację grupy żołnierzy Rzeczypospolitej (1654 r.)
Już od samego początku wojska rosyjskie potwierdzały opinię o swym barbarzyństwie. Choć oficjalnie interweniowały na terytorium Rzeczypospolitej w obronie wspólnot prawosławnych, to de facto nie oglądały się na ryt w którym modlili się mieszkańcy poszczególnych osad, wsi i miast. Tak jak bez litości pozbawiały życia niemal każdego katolika, to z równym zapałem podrzynały gardła, siekły szablami i kłuły pikami unitów oraz prawosławnych. W zdobytym Smoleńsku, tych którzy nie chcieli przejść na wiarę Moskali, zgromadzono w domach i… spalono żywcem. Nie miało znaczenia czy dana forteca uległa na skutek oblężenia czy poddała się przerażona samym widokiem uzbrojonych najeźdźców. Słabych wyrzynano, a pozostałych i przydatnych brano w moskiewski „jasyr”. Rzemieślników i chłopów pętano i wysyłano setkami i tysiącami w najdalsze krańce włości cara. Była to robota zbrodnicza, ale równocześnie systematyczna i przemyślana.
Apogeum wojennej orgii miało miejsce w sierpniu 1655, kiedy to po przegranej przez Litwinów bitwie (8 sierpnia) wojska carskie zajęły Wilno. Wspólnie z kozakami rozprawiono się z mieszkańcami stolicy Wielkiego Księstwa. Krew płynęła szerokim i głębokim potokiem. Rabowano wszystko co posiadało jakąkolwiek wartość. Zrywano dachówki, zdobienia, dachy kościołów. Według świadka, który niebawem po tych wydarzeniach znalazł się w stolicy Rosji: Zdobycz w gotowych pieniądzach, w srebrze, złocie, drogich kamieniach i sprzęcie nie do opisania. O jej wartości przekonaliśmy się naocznie w sklepach i na targu w Moskwie. Byliśmy zdumieni patrząc na srebrne naczynia, srebrne zamki i gwoździe przy skrzyniach, srebrne okucia karet. Wartość talara spadła wskutek obfitości w obrocie, niewolnicy za bezcen. Car zabrał siedem kopuł z pałacu Radziwiłła, pokrytych złotem i przywiózł do Moskwy wraz z kolumnami z czerwonego i różnobarwnego marmuru, a przy tym podłogi, stołów biesiadnych bez liku - rzadkości, o jakich Moskale nie mieli dotychczas wyobrażenia. I teraz najciekawsze i najsmutniejsze… Według badaczy tematu ludność Wielkiego Księstwa w wyniku inwazji moskiewskiej skurczyła się o 1/3, czyli starty osobowe były stosunkowo większe od tych poniesionych w trakcie II Wojny Światowej! Samo Wilno, w którym wymordowano – prawdopodobnie – kilkanaście tysięcy mieszkańców, przez niemal dwa wieki nie powróciło, pod względem zaludnienia, do stanu sprzed roku 1655. Gdy uwzględnimy fakt, że większość ofiar moskiewskiego bestialstwa stanowili Rusini (Białorusini wg, dzisiejszej nomenklatury) to staje się jasnym, że wspólnota wschodniosłowiańska, tak często wypisywana na rosyjskich sztandarach, okazała się li tylko sloganem. Ale nie tylko wtedy…
Powstanie Styczniowe na tzw. Ziemiach Zabranych wybuchło prawie jednocześnie z insurekcją w Królestwie. Rzadko o tym pamiętamy, lecz wielu przywódców (i to sprawnych) buntu przeciw moskiewskiej opresji wywodziło się z ziem dzisiejszej Białorusi. Konstanty Kalinowski, Romuald Traugutt czy Ludwik Narbutt urodzili się na wschód od naszych dzisiejszych granic. Ideę Rzeczypospolitej traktowali śmiertelnie poważnie i gdy przyszła pora stanęli do szeregów powstańczych. Warto dodać, że choć większość z nich pochodziła z rodzin utożsamiających się z narodowością polską, to nie brakło wśród nich ludzi o korzeniach białoruskich. Takim był np. „Kostuś” Kalinouski, który wsławił się zdolnościami organizacyjnymi i szaleńczą odwagą oraz tym, że gdy z rozkazu Murowiowa-„Wieszatiela” stanął pod szubienicą, odezwał się do zgromadzonego tłumu tymi słowy: Braty maje, mużyki radnyje! Z pad szubienicy maskouskoj prychodzić mnie da was pisaci, i może raz astatni…
Zanim do tego doszło Polacy i Białorusini stoczyli kilkadziesiąt większych i mniejszych bitew oraz potyczek z siłami rosyjskimi. Nie zawsze sprzyjała im fortuna, ale czasem sprawiali manto carskim sołdatom (np. pod Horkami). Jak wiemy desperacka akcja powstańcza skończyła się przegraną Orła, Pogoni i Archanioła. Nie zmienia to faktu, iż w jeszcze w połowie XIX stulecia pragnienie wolności było żywe wśród znacznej części populacji ziem białoruskich. Niestety, Moskwa zadbała o to, aby podobne wydarzenia nie miały już miejsca. Podczas przywoływania strat popowstańczych podaje się dane dotyczące drastycznego zmniejszenia się stanu posiadania polskiej szlachty i mieszczaństwa na Kresach. Rzadko kiedy, a może prawie nigdy, nie podkreśla się tego, iż ludność włościańska, w olbrzymiej przewadze białoruska, została również poddana opresji przez władze carskie. Dlatego warto wspomnieć, że urzędnicy rosyjscy skonfiskowali ówcześnie kilka tysięcy gospodarstw chłopskich. Aresztowano kilkanaście tysięcy chłopów (w znacznej części Białorusinów) i zesłano na Sybir większość z nich. Innymi słowy rząd rosyjski pozbył się w ten sposób nie tylko panów-szlachty i krnąbrnych polskich mieszczan, ale także tej grupy prawosławnych i unickich włościan, która miała ponadprzeciętną świadomość obywatelską i utożsamiała się z losami naszej wspólnej Ojczyzny.
Pokonani powstańcy styczniowi w drodze na Syberię
Kuropaty. Miejscowość nieopodal Mińska. W 1989 r. państwowa komisja Białoruskiej SRR rozpoczęła badania masowych grobów w tej lokalizacji. Według specjalistów w latach 1937-1941 Sowieci wymordowali w tym miejscu od około 20 do ponad 250 tysięcy ludzi. Cała operacja trwała niemal cztery lata i pozostało po niej mnóstwo śladów oraz dokumentów, ale na dziś nikt nie został pociągnięty do odpowiedzialności. Strzałem w tył głowy, uderzeniem młotem, wbiciem noża w serce zostali zgładzeni przede wszystkim Polacy i Białorusini. W mogiłach odnaleziono resztki ubrań zarówno z napisami polskimi jak i rosyjskimi. Oznacza to, że w Kuropatach śmierć znaleźli mieszkańcy II RP jak i Sowieckiej Republiki Białorusi.
Swego czasu, bodaj Lubor Niederle stwierdził, że w 1918 roku cała inteligencja słowacka zmieściłaby się w jednym wagonie kolejowym. Podobnie w owym czasie wyglądał potencjał przywódczy narodu białoruskiego. Znaczny odłam przetrwał sowieckie ludobójstwo na ziemiach należących do przedwojennej Rzeczypospolitej, lecz ci, którzy mieli nieszczęście żyć w granicach ZSRR zapłacili za swe przywiązanie do białoruskości najwyższą cenę. Po 17 września 1939 granica pomiędzy Rzeczypospolitą a „Mordorem” przestała istnieć. Ginęli białoruskojęzyczni nauczyciele, lekarze, urzędnicy, robotnicy i chłopi… Tylko ten, kto deklarował swoją sowieckość i po krótkim okresie względnej tolerancji używał na co dzień języka rosyjskiego, mógł marzyc o przetrwaniu. Nonkonformiści lub ci, którzy niezbyt ochoczo przyjmowali nowe porządki, skończyli w dołach w Kuropatach. Moskwa w taki właśnie sposób dbała o to, aby „bratni” naród był kadłubem bez głowy.
Po II Wojnie Światowej praktycznie nie istniała świadoma swej odrębności warstwa przywódcza narodu białoruskiego. Zarówno w Sowietach, jak i w PRL pojedyncze osoby wierne swym korzeniom spychano na absolutny margines. Tą niepowetowaną stratę dało się zauważyć już po upadku bolszewickich dyktatur, gdy nieliczne niedobitki nosicieli idei białoruskości próbowały przejąć władzę na Białorusi, lecz nie spotkały się ze zrozumieniem swych rodaków. Wygrał zbolszewizowany i zruszczony do szpiku kości Łukaszenka…
Kuropaty…
Obecnie ponad siedem milionów obywateli Białorusi (prawie 80%) deklaruje narodowość białoruską. Przy czym tylko nieco ponad 30% zna i używa języka przodków na co dzień. Najwięcej na wsi i – w skali kraju – na ziemiach znajdujących się onegdaj w granicach II Rzeczypospolitej. Czy na tej podstawie można przyjąć, iż naród białoruski zniknie niebawem z planety Ziemia? Jest to możliwe, a nawet całkiem prawdopodobne. Osobiście mam nadzieję, że sytuacja ewoluuje w kierunku irlandzkim, gdzie choć w ogromnej większości ludność posługuje się angielszczyzną, to posiada mocne poczucie odrębności. Sądzę, że właśnie taki rozwój wypadków jest korzystny dla nas, Polaków, bo jak podpowiada logika i doświadczenie, istnienie świadomego swej tożsamości narodu białoruskiego posiadającego własne państwo jest jednym z warunków istnienia niepodległej Polski. Aby jednak tak się stało Białorusini powinni zrozumieć, że postawienie na miłosne igraszki z Rosjanami to objaw radosnego masochizmu. Tego nie twierdzę tylko ja, ale dowodzi tego Pani Historia.
Obrazy wykorzystywane wyłącznie jako prawo cytatu w myśl art. 29. Ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych.
Inne tematy w dziale Kultura