Evviva l'arte!
K. Przerwa-Tetmajer
- No chodź już. Spóźnimy się!
- Momento. Przecież nie wyjdę na boso.
- Ty chyba nie rozumiesz. Już chodź!
Stuk, stuk, stuk - po schodach. Trach, trach – drzwi od auta. Wrrrr… Jedziemy.
Przed Filharmonią Pomorską kolejka. Dziwne. Przynajmniej dla mnie, bo nie spodziewałem się takiej frekwencji. Weszliśmy. Potem przyodziewek na wieszaki. Żeton z numerkiem włożyłem do kieszeni. Kilkanaście stopni w górę. Usiedliśmy. Rozejrzałem się dyskretnie i zobaczyłem, że zdecydowana większość, może nawet trzy czwarte, widowni to płeć piękna. Dziewczynki, dziewczyny i kobiety. Pojedynczo, parami, w grupkach. Panów, zwykle w towarzystwie partnerek, stosunkowo niewielu. Nad wypełnioną po brzegi salą unosił się mix zapachów świeżo wyprasowanych sukienek, perfum i… oczekiwania. Już po czasie. Wreszcie zgasły lampy, a na scenę weszli oni. Właściwie „oni” mu tylko towarzyszyli. Twarze pań skupione ze wzrokiem wbitym w niego. Wybrzmiała pierwsza nuta…
Kilka lat temu, gdy pierwszy raz miałem okazję wysłuchać płyty Korteza, na skutek swojej naiwnej szczerości stwierdziłem, że produkt ciekawy, tylko gość jedzie na jednym i do tego smutnym strasznie dźwięku. W zamian od drugiej połowy otrzymałem stonowaną, ale stanowczą reprymendę. Odtąd wiem, że muszę bardzo uważać i być ostrożnym w sądach. Nie chodzi mi wcale o to, aby praktykować słabe kunktatorstwo. Rzecz bowiem w tym, że po wczorajszym koncercie powinienem połknąć własny język.
Nie jestem audiofilem, choć lubię posłuchać tego i owego. Nie tylko klasycznych i uznanych produkcji, lecz również takich kawałków, które moim znajomym wydawały się i wydają popeliną z truskawką. Zostało mi to do dziś. Divna Ljubojevic, Bielizna Goeringa, Valaam Brethren Choir i takie tam. Stąd też z pewną rezerwą wybrałem się na występ człowieka obecnego i promowanego w głównym nurcie muzycznym. Miałem nawet niewielką nadzieję, iż uda mi się uniknąć tej przyjemności, bo jedna z koleżanek drugiej połowy zapytała z nadzieją w głosie czy może w dniu koncertu nie dopadnie mnie jakieś przeziębienie czy coś. Wzrok połowicy słyszącej to zapytanie wyleczył mnie natychmiast z wszystkich dolegliwości. No i stało się…
Po pierwszym kawałku przymknąłem oczy. Nie słuchałem słów. Czułem melodię i rytm. Wnętrzności przyjemnie drgały. Potem delektując się muzyką wyławiałem jednocześnie treść przekazu. Oświetlenie pulsowało taktowanie. Zapach sztucznego dymu. Harmonia. Było mi dobrze. I tak do końca. Z lekkiego odrętwienia wyrwały mnie frenetyczne oklaski przywołujące muzyków na bis. Ulegli.
Wracając z koncertu jechaliśmy w milczeniu. Pomyślałem sobie, że wielu jest na świecie magików brzmienia i geniuszy śpiewu. Wszystkich nie poznam. Odniosłem jednak wrażenie, iż jednego z nich dane mi było usłyszeć. Czy przesadzam? Może tak, a może nie. W każdym razie wyjątkowa jednota muzyki, śpiewu i świateł zrobiła na mnie olbrzymie wrażenie. Swoisty treściowy minimalizm połączony z perfekcyjnym brzmieniem nie odstręczał, nie budził podejrzeń o zlekceważenie słuchacza, był w sam raz. Dodatkowo maestria w operowaniu głosem zaprezentowana przez lidera zespołu musi budzić szacunek. Chociaż uczucie zazdrości jest mi zupełnie obce, to przyznam szczerze, że kilka kilogramów temu też chciałbym umieć tak mruczeć. Te wszystkie miauuu i mrrrru, kocie przeciągania, wywołują ciarki na plecach dojrzałego „heteryka”. Nie chcę nawet myśleć co dzieje się w takich chwilach z paniami. Na wszelki wypadek nie spytam też mojej…
Tak sobie myślę, że kolega Kortez aby tworzyć taką muzykę musi być albo permanentnie zakochany i przypominać wulkan uczuć albo… Nie, nie, nie… Nie jestem pewien, lecz wydaje się mało prawdopodobne, iż jego twórczość to li tylko perfekcyjny marketing, fabryka wyczesanych kawałków i skrzętnie ukryty cynizm. Może ktoś wie więcej? Ja pozostanę przy niepokalanie śnieżnobiałych przypuszczeniach.
Jakby nie było, wczorajszy występ Korteza - czyli wzorcowego tzw. słodkiego drania - z koleżkami, był książkowym przykładem na to jak należy podbijać kolejne miasta i… serduszka panienek oraz serca pań. Nie mam pojęcia jakim człowiekiem jest Łukasz Federkiewicz, ale wiem, że bohater notki jest naprawdę dużego formatu muzykiem i śpiewakiem. Może nawet prawdziwym artystą. Mimo stosunkowo młodego wieku. Gdybym miał okazję spotkać go na swojej drodze, to z czystym sercem rzekłbym do niego: Dobra robota brachu!
Link:
https://www.youtube.com/watch?v=3C2SBoAaqK4
Inne tematy w dziale Kultura