O edukacji i jej celach z punktu widzenia "ścisłowca", długoletniego nauczyciela akademickiego (fizyka) oraz autoryzowanego przez producentów instruktora profesjonalnych systemów operacyjnych do 1993 UNIX - SCO i Sun, a później LINUX - SuSE i RedHat.
Garbage in, garbage out (śmieci na wejściu - śmieci na wyjściu)
Dyskusja o wynagrodzeniach nauczycieli (także akademickich) trwa właściwie nieprzerwanie od ponad pół wieku. PRL w przeciwieństwie do II RP nigdy nie rozpieszczała nauczycieli. W 1939 r. mediana wynagrodzenia nauczyciela wynosił 210 zł i była wyższa od pensji górników pracujących w kopalniach węgla kamiennego na powierzchni (ok. 193 zł) i nieco niższa niż zatrudnionych pod ziemią (~240 zł). W konsekwencji status nauczyciela był bardzo wysoki.
Po II WŚ przez jakiś czas wszystko szło siła rozpędu, jednak liczba uczniów rosła, a doświadczonych przedwojennych nauczycieli było mało i coraz mniej. Ta sytuacja był szczególnie widoczna w szkołach podstawowych - wprowadzono więc pośpiesznie różne systemy kształcenia nauczycieli. W konsekwencji w latach 1970 konieczne było wprowadzenie "magisterskich studiów uzupełniających" dla nauczycieli - sam prowadziłem takie zajęcia z fizyki w 1974 roku. O tym jaki był poziom ich słuchaczy lepiej zmilczeć. O naukach humanistycznych nie będę się wypowiadać, bo po prostu się na tym nie znam. Jedno jest jednak dość oczywiste - zarówno w PRL, jak i obecnie są one podporządkowane linii politycznej władz i w gruncie rzeczy mają służyć narzucaniu obowiązującej aktualnie interpretacji i w konsekwencji kształtowaniu postaw uczniów (w nieco mniejszym stopniu dotyczy to studentów).
W moim przekonaniu automatyczne dorzucenie pieniędzy do systemu edukacji i podniesienie wynagrodzeń nauczycieli w Polsce nic nie da, albo efekt będzie znikomy i chwilowy. Rzeczywistym problemem jest bowiem "urawniłowka", która dziś obowiązuje i jest najistotniejszą cechą obowiązującego obecnie systemu. Pod tym względem polski system jest podobny do obowiązującego w Singapurze i prowadzi do "wyścigu szczurów" wśród uczniów i studentów. Rezultaty mogą być niezłe (patrz porównawcze wyniki testów PISA), jednak w obu krajach są one osiągane w dużej mierze w wyniku bardzo rozwiniętej edukacji pozaszkolnej (korepetycje!) oraz oceniane w wyniku scentralizowanego systemu egzaminów, jednak w przeciwieństwie do singapurskiego egzaminu PSLE (dla 12 latków), który determinuje dalszy los dziecka polski egzamin szkolny nie zamyka w praktyce możliwości jego dalszego rozwoju.
Przeciwieństwem tego systemu jest system edukacji obowiązujący w Finlandii, który stawia przede wszystkim na umiejętność rozwiązywania problemów, pracy w grupie oraz unika oceniania i wszelkich rankingów, a korepetycje po prostu nie istnieją, Jednak dane testów PISA z kilku ostatnich lat wskazują, że fińska edukacja konsekwentnie traci swą przodującą pozycję na rzecz systemu singapurskiego...
Wielu uczestników dyskusji posługuje się argumentem, że w okresie PRL (szczególnie do lat 1970) poziom absolwentów szkół (a zwłaszcza średnich) był znacznie wyższy w porównaniu do obecnego. Później do głosu doszli reformatorzy silnie wspomagani przez reżimowych polityków oraz lobby rodziców:
W 1965 r. wprowadzono tak zwane "punkty za pochodzenie". Początkowo miały one niewielkie znaczenie. Za każdą "piątkę" na egzaminie wstępnym kandydat otrzymywał 5 punktów, za świadectwo szkoły średniej od 0-3 punktów, za pracę przed studiami 2 punkty, a za "właściwe" pochodzenie społeczne 1 pkt. W 1966 pochodzenie "robotniczo-chłopskie" wyceniano już na 3 punkty. W odwecie za "wydarzenia marcowe 1968" ponownie zwiększono liczbę punktów "za pochodzenie" do 5 pkt., oraz dodano 2 pkt. za odbycie służby wojskowej. Komisje rekrutacyjne na uczelniach były rozliczane przez "odpowiednie czynniki" i w sumie kandydat mógł otrzymać aż 9 punktów dodatkowych, co odpowiadało prawie 2 ocenom bardzo dobrym na egzaminie wstępnym! Nie wspominam tu o nieformalnych preferencjach za przynależność partyjną rodziców.
W 1972 r. zreformowano egzamin maturalny ograniczając liczbę przedmiotów oraz wprowadzono warunkowe zwolnienia z egzaminów ustnych.
Od 1973 r. zniesiono obowiązek powtarzania klas i-IV w szkołach podstawowych, dopuszczono promocję do następnej klasy z jedną oceną niedostateczną i i rozpoczęto sukcesywne likwidowanie (na początku do niepopularnych szkół średnich) egzaminów wstępnych.
Konsekwentnie w tym samym kierunku zmieniały się egzaminy wstępne na wyższe uczelnie. Początkowo obowiązywały egzaminy pisemne i ustne, później zaniechano egzaminowana ustnego wprowadzając w to miejsce drugą część egzaminu pisemnego (tak zwany "egzamin testowy"). Równocześnie wprowadzono zasadę utajniania kandydatów otrzymywali oni jedynie numerki nieznane egzaminatorom likwidując tym samym jakikolwiek kontakt osobisty kandydata z egzaminatorami. Motywacją była chęć zlikwidowania rzekomej korupcji, co wymusiło lobby rodzicielskie.
Wraz z transformacją następowały kolejne "reformy" wprowadzane według reguły "teraz ma być inaczej" (w skrócie TKM). Zlikwidowano w praktyce (z małymi wyjątkami) egzaminy wstępne zastępując je oceną poprzedniego etapu edukacji. Uniemożliwiono tym samym w praktyce dobór kandydatów na kolejny etap kształcenia zastępując go rzekomo obiektywnym, scentralizowanym systemem oceniania. Oczywiście nie zlikwidowano w ten sposób konkurencji pomiędzy szkołami średnimi czy uczelniami. Predyspozycje lub zdolności przestały być jakimkolwiek argumentem (zachowano preferencje dla "olimpijczyków") - bo jak je można ocenić bez kontaktu z kandydatem jedynie na podstawie bezdusznego, scentralizowanego testu? Poszliśmy więc w kierunku systemu singapurskiego ze wszystkimi jego ujemnymi konsekwencjami (przeładowanie materiałem, rozwój rynku korepetycji, nauczanie "pod testy" itp.), ale jak to zwykle u nas bywa nie do końca, bo równocześnie rozluźniono i obniżono znacznie wymagania systemu selekcji kandydatów do kolejnych etapów kształcenia. W dalszym ciągu króluje pojęcie "sprawności nauczania" i opinia, że za wyniki uczniów i studentów odpowiedzialny jest jedynie nauczyciel. Może wszyscy mamy jednakowe żołądki (choć to też nie jest prawda), ale niestety ludzie mają różne zdolności. Co więcej, często ponad przeciętnie zdolni uczniowie sprawiają kłopot wszystkim w systemie "urawniłowki", a przeciążenie systemu (w tym także nauczycieli) uniemożliwia potraktowanie ich w indywidualny sposób. Nauczyciel jest natomiast rozliczany z tego, czy udało mu sie "podciągnąć" mniej zdolnych uczniów, bo liczy się "średnia sprawność nauczania", a za ewentualne sukcesy może zostać pochwalony jedynie w prasie i telewizji.
Trwa za to nagonka na nauczycieli, na których rodzice powszechnie narzekają na zasadzie "Pani od matmy się na moje dziecko uwzięła". Poza tym każdy wie, że nauczyciele to nieroby - powtarzają przecież przy tablicy przez niewiele godzin w kółko to samo przez wiele lat i w dodatku mają takie długie wakacje. O autorytet nauczyciela w zasadzie już nikt nie dba - nawet ministerstwo oświaty (niezależnie od osoby ministra).
"Dosypanie" pieniędzy do systemu niczego nie załatwi poza dobrym samopoczuciem (a nawet samouwielbieniem) władz oświatowych. Taki system po prostu nie może sprawnie działać. Tłamsi on po prostu młodych ludzi, którzy w wyniku tego albo wybierają alternatywne drogi rozwoju (z emigracją włącznie) albo pracę na dobrze płatnych stanowiskach np. tak zwanych "informatyków". Pod koniec mojej kariery nauczyciela akademickiego spora część studentów pracowała lub uczęszczała na drugi fakultet - w latach siedemdziesiątych były to wyjątki, bo studiowanie wymagało sporego zaangażowania. Również i nauczyciele dzielą często swój czas pomiędzy wiele etatów. Gdzie tu czas na pogłębianie własnego rozwoju? W efekcie fizyka szkolna lu politechniczna sprowadza się do rozważania "ruchu dwóch ciał powiązanych sznurkiem, które zsuwają się ze stołu", co oczywiście nikomu nie jest do niczego potrzebne - sprawdziłem, że absolwenci uznanego za znakomity wydziału elektrycznego nie mają pojęcia, że nawet w Polsce istnieją linie przesyłowe wysokiego napięcia prądu stałego (HVDC - High Voltage Direct Current) i jakie są ich wady i zalety. I ci ludzie mają być generałami nowoczesnego przemysłu! Bez komentarza!
Takich "generałów" mogą w pełni zastąpić nowoczesne systemy ekspertowe i sztuczna inteligencja...
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 76 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo