Pokolenie '50 -
Dość nietypowa droga od PRL aż do dziś.
Pokolenie '50 - od komuny do ??? czyli krótka i subiektywna historia 50 lat sukcesów i porażek.
Urodziłem się w 1948 r., rok po moim urodzeniu zmarł mój ojciec - wychowywała mnie mama z pomocą finansową swoich rodziców. Chodziłem do męskiej szkoły podstawowej im. Św. Jana Kantego (rok zał. 1871) w centrum Krakowa. W 1970 r. patrona szkoły zmieniono na R.Traugutta. Dziewczynki zaczęto przyjmować dopiero w 1963 r. Na religię uczęszczałem do kościoła OO.Franciszkanów, gdzie również przyjąłem I Komunię Świętą oraz później bierzmowanie z rąk ówczesnego biskupa Karola Wojtyły.
Do szkół chodziło się wówczas w przepisowych strojach (do mojego liceum w marynarce) przy wejściu obowiązywała tarcza z numerem szkoły (niebieska w podstawówce, czerwona z oznaczeniem klasy w liceum). Pilnował tego tercjan, często w towarzystwie nauczyciela.
Po zdaniu egzaminu wstępnego zostałem przyjęty do również wówczas męskiego V Liceum Ogólnokształcącego im. A Witkowskiego, a później zostałem przyjęty na studia inżynierskie w AGH i zakochałem się bez pamięci (miałem wówczas 16 lat) w atrakcyjnej koleżance z roku - nie miałem więc głowy do studiowania i porzuciłem studia podczas drugiego roku. Pewnie niewielu zna obowiązujące wówczas reguły odwiedzin w żeńskim akademiku - wyznaczone ścisłe godziny, pozostawianie numeru odwiedzanego pokoju oraz legitymacji studenckiej na portierni... Dziś takie zasady trudno sobie nawet wyobrazić.
Zawsze chciałem studiować fizykę, ale rodzina była inżynierska. Ze względu na różnice programowe musiałem znów zdać egzamin wstępny, odbyć "praktykę robotniczą" i już bez żadnych problemów ukończyłem studia w 1973 r. i bezpośrednio po studiach zostałem asystentem stażystą w Instytucie Fizyki UJ. W 1974 r. ożeniłem się po raz drugi z uroczą studentką etnografii. Dwa lata później urodziła się nam dwójka dzieci. Otrzymałem propozycję zorganizowania nowej pracowni badawczej w Instytucie Fizyki Politechniki Krakowskiej i postanowiłem zrezygnować ze studiów doktoranckich na UJ i pełny optymizmu podjąłem to wyzwanie. Już po czterech latach artykuł opisujący nasze badania znalazł spore uznanie i nasz zespół otrzymał imienne zaproszenie do wygłoszenia referatu na wielkiej konferencji MBE (Molecular Beam Epitaxy) '78 w Paryżu - dział współpracy z zagranicą wydał mi zielony, służbowy paszport, rodzina zrzuciła się na podróż - i stało się! Rezultatem było imienne stypendium rządu holenderskiego, które otrzymałem na początku 1979 r.
Opracowana i zbudowana przez nas specjalistyczna aparatura została zaprezentowana w maju 1980 r. Dusseldorfie na wystawie "Polska '80" (z udziałem ówczesnego kanclerza NRF Helmuta Schmidta).
Moja żona, która pracowała w Muzeum Historycznym m.Krakowa również odnosiła znaczące sukcesy - prowadziła badania folkloru miejskiego oraz organizowała wystawy w Polsce i za granicą - między innym wystawę szopek krakowskich w Rzymie w grudniu 1980 r.
Wydawało się więc, że wszystko podąża we właściwym kierunku. Oczywiście oboje już w jesieni 1980 zostaliśmy członkami "Solidarności" i byliśmy pełni nadziei na przyszłość.
Ale nadszedł 13 grudnia 1981 r. - i wszystkie plany się zawaliły. Ja jeszcze zdążyłem obronić swój doktorat, ale o zagranicznym "post-doc" już nie było mowy. Dodatkowo zaczęły się problemy finansowe - oboje należeliśmy do grupy "pracowników nieprodukcyjnych". Dzieciom robiliśmy cukierki z owoców jarzębiny, papierosy czasem udawało się kupić "na sztuki", a codziennymi daniami obiadowymi stały się makaron z serem lub ołatki.
22 lipca 1983 r. po drugiej wizycie w Polsce papieża zniesiono stan wojenny i znów pojawiła się nadzieja. Udało mi się na krótko wyjechać do Anglii na konferencję i przeprowadzenie wspólnych badań, do Francji oraz do Japonii na kolejną konferencję MBE. Te wyjazdy odbyły się na zasadzie tzw. "wyjazdów popieranych" co oznaczało paszport służbowy, najtańszy bilet, jedna dieta i radź sobie sam. Na szczęście mój pobyt na miejscu finansowały w ramach stypendiów strony zapraszające, co znacznie ułatwiało sprawy, w tym także np. umożliwiało otrzymanie wizy (także do USA) w ciągu jednego dnia.
Zdecydowaliśmy się więc na kolejną dwójkę dzieci. Jednak sytuacja nie poprawiała się zbyt szybko, a wypadało się zabierać za przygotowywanie pracy habilitacyjnej. Podjęliśmy więc decyzję o "pójściu na swoje". W Polsce intensywnie zaczęto wprowadzać komputeryzację - a ja miałem już spore doświadczenia z pracą na dużych systemach komputerowych, nieźle znałem angielski i nawiązałem sporo kontaktów zagranicznych. Start oczywiście był trudny, ale wkrótce "wypłynęliśmy na szerokie wody". Zaproszono mnie kilkakrotnie do odwiedzenia Doliny Krzemowej. W Polsce nasza firma otrzymała szereg pozytywnych recenzji, udało się nam opracować kilka nowych produktów, które zostały wdrożone urzędach centralnych i samorządowych, urządzenia z naszym oprogramowaniem znalazły powszechne zastosowanie w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego, Sejmie, Ministerstwie Finansów, urzędach celnych i skarbowych, straży granicznej. Nasz Ośrodek Szkoleniowy systemu UNIX otrzymał w Kalifornii "Education Excellence Award", a jeden z pracujących u nas instruktorów tytuł "Authorized Instructor of the Year". Opracowany we współpracy z Optimusem szyfrator z naszym oprogramowaniem otrzymał certyfikat ABW dopuszczający go do ochrony informacji niejawnych...
Jednym zdaniem - "jak w dobrej bajce wszystko szło". Stać nas było na skończenie budowy domu, wakacje w Australii i na Jamaice, zwiedzenie całej Wielkiej Brytanii itp. Rację miał mój partner i przyjaciel Bernard Daines "Father of Fast Ethernet i King of Gigabit Ethernet" gdy mówił:
"Wiedza jest lepszym biznesem niż przemyt narkotyków. Daje większe zyski, nie można jej ukraść a i zabicie rywala też nie ma większego sensu"
I szło tak dopóty, dopóki zbytnio nie urośliśmy! Problemy zaczęły się zaraz po wygraniu na początku XXI w. dużego kontraktu dla Ministerstwa Finansów - wszyscy wielcy zrozumieli, że na tworzeniu własnych wersji systemów operacyjnych można sporo zarobić...
Zaczęły się różne działania - od podkupywania pracowników do prób wymuszania "dodatkowych korzyści" aż do nieuczciwej konkurencji. Pozostała nam wątpliwa satysfakcja - firmy, które wobec nas tak postąpiły upadły znacznie wcześniej niż my. Brak nam było doświadczenia w "biznesie", nie zadbaliśmy należycie o ochronę praw autorskich oraz nie dysponowaliśmy znaczącym wolnym kapitałem. Poznaliśmy w praktyce znaczenie określenia "polskie piekło", ponieważ firmy amerykańskie i niemieckie grały wobec nas fair - to nie można tego powiedzieć o firmach polskich lub polskich przedstawicielstwach firm zagranicznych. Dotknęło to nie tylko nas, lecz znaczną liczbę firm z czysto polskim kapitałem. Wystarczy przejść się po ulicy i sprawdzić, kto jest właścicielem sieci sklepów - łatwo się wtedy przekonać, że jak Polska przegrała "bitwę o handel". I nie spowodowała tego reforma Balcerowicza, lecz całkowity brak działań (na granicy sabotażu) polityków mających na celu wspomożenie zaczynającej się rozwijać się rodzimej gospodarki. Wielu decydowało się na sprzedaż firm ponieważ politycy jawnie wspierali podmioty zagraniczne - znakomitym przykładem jest afera "VAT dla edukacji" i losy Optimusa i JTT. Siemes zrezygnował ze współpracy z Fujitsu. Wszystkie te firmy były naszymi partnerami sprzętowymi. Polskie oddziały korporacji zagranicznych zarządzane przez drapieżnych wynajętych w Polsce "managerów" oprócz dostępu do ogromnych zasobów kapitałowych otrzymywały bardzo silne wsparcie na różnych szczeblach administracji. Dziś polityka "specjalnych cen dla równiejszych" jest już ścigana prawnie.
Kto nie poszedł na "układy" - ten po prostu prostu znikał. Ja pozdawałem egzaminy i zacząłem pracować jako autoryzowany instruktor systemu Linux (RedHat i SuSE) - szkoliłem i egzaminowałem adeptów w Polsce, Bułgarii, Rumuni, Czechach na Litwie i Łotwie. Dało się z tego nieźle żyć, ale nastał COVID i możliwe były tylko kursy prowadzone zdalnie. Oczywiście ich liczba znacznie spadła - wysoka cena kursów autoryzowanych nie zachęcała do korzystania z takiej możliwości.
W tej "zawierusze" udało nam się jedno ocalić - naszą miłość i nasze małżeństwo. Wspieraliśmy się nawzajem przez prawie 50 lat na dobre i złe, w zdrowiu i w chorobie. Jednak z tego co wiem to raczej wyjątek, lecz to już temat na zupełnie inne opowiadanie.
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 76 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Społeczeństwo