Z dedykacją i pozdrowieniami dla @Józuś
Świat Hi-Fi (wym. „haj-faj”) zaczął się zaraz po II Wojnie Światowej.
W latach 1920 ludzie cieszyli się, że w ogóle coś gra – nie zwracali uwagę na jakość dźwięku. Przecież fortepian obejmuje zakres od ok. 30 (A=27,5 Hz) do 4 kHz (c=4196 Hz) – i takie pasmo przenoszenia uznano za wystarczające – oferował je telefon (ograniczenie 3,5 lub 4 kHz ze względu na zwielokratnianie), radio na falach długich (ze względu na szerokość zajmowanego pasma), podobne pasmo oferowały płyty na 78 obrotów oraz najlepsze magnetofony sprzed 1940 r.
Wyjątkiem było kino. Eksperymenty z wysoką wiernością dźwięku i reprodukcją stereofoniczną rozpoczęto już w latach 1930 (polski akcent – słynny dyrygent Leopold Antoni Stokowski !!!) - szczytowym osiągnięciem było powstanie i doskonalenie systemu PHANTASOUND opracowanego dla filmu Disney’a „Fantasia” (1940 r.). Było to system wielokanałowy (nagrywano 8 kanałów, typowo odtwarzano 3), wyposażony (po raz pierwszy) w potencjometry panoramiczne (Pan-Pots) itp. W ostatecznej wersji system zawierał ponad 400 lamp elektronowych i zajmował ponad 40 metrów kwadratowych (bez głośników). Niewiele kin było stać na taki system (zwłaszcza dla potrzeb jednego filmu). Koszt był tak wielki, że pomimo dużego zainteresowania „Fantasia” nigdy nie przyniosła zysków - złośliwi twierdzili, że „Fantasia” zjadła cały zysk ze słynnej „Królewny Śnieżki”…
Tak naprawdę przełom nastąpił zaraz po II Wojnie Światowej. Firma DECCA specjalizująca się między innym w budowie hydrofonów przeznaczonych do wykrywania łodzi podwodnych przeprowadziła analizę możliwości rozpoznawania „swój – obcy” za pomocą dźwięku silników stwierdzając, że taki system powinien mieć pasmo przenoszenia 80-15000 Hz i odstęp sygnał-szum 60 dB. Wyniki te stały się bazą do wprowadzenia płyt FFRR (Full Frequency Range Recording). Ich produkcję (na standardowych płytach 78 obr.) DECCA rozpoczęła już pod koniec wojny, a pierwsze długogrające płyty FFRR już w 1949 r. Po nich szybko przyszła kolej na FFSS (Full Frequency Stereophonic Sound – 1954 r.). Oczywiście nie mogło być już mowy o gramofonach akustycznych (płyty nagrywano „elektrycznie” już przed II WŚ - np. polska „Syrena Electro”).
Skok jakościowy związany ze znacznym poszerzeniem pasma przenoszenia oraz wprowadzeniem dźwięku przestrzennego wymusił zmiany w systemach odtwarzania – wprowadzenie odpowiednich wzmacniaczy (słynny wzmacniacz Williamsona z 1947 r.), szerokopasmowych zestawów głośnikowych lub słuchawek zapewniających odpowiednią dynamikę i pasmo przenoszenia. Równocześnie w latach 1945-1950 nastąpił rewolucyjny postęp w zapisie magnetycznym (STUDER, REVOX, AMPEX itp.), który spowodował przewrót w technice nagrywania. Nawet półprofesjonalne magnetofony szpulowe z lat 1960 zapewniały wystarczające także dziś pasmo przenoszenia (30 Hz–20 kHz +/-1,5 dB przy 38 cm/s, 30 Hz–20 kHz +2/-3 dB przy 19 cm/s i 30 Hz–16 kHz +2/-3 dB przy 9,5 cm/s) oraz dynamikę rzędu 65 dB i to bez żadnych systemów redukcji szumów! Znane jest powiedzenie: „Magnetofon był dobry, dopóki nie popsuł go Ray Dolby”...
Świat był więc gotowy na Hi-Fi i rozpoczęła się gwałtowna (zwłaszcza w USA) ekspansja urządzeń spełniających ten „standard” (który wówczas nie był jeszcze standardem). Producenci próbowali „iść za ciosem” usiłując upowszechnić systemy kwadrofoniczne (także na płytach winylowych jak CD-4 (Compatible Discrete 4) lub UD-4. Takie płyty trafiają się jeszcze na e-Bay.
Przejście na radiofonię FM (wyższe częstotliwości nośne) umożliwiło również wprowadzenie radiowych transmisji stereo oraz quadro (w Polsce również nadawano eksperymentalne programy kwadrofoniczne (Radio Wrocław 1970 rok!). Wydawało się, że kwadrofonia opanuje rynek (BBC, Cliff Richard, PinkFloyd, dedykowane stacje w USA – np. San Francisco i Chicago Opera), jednak w latach 1980 ostatecznie zwyciężyły cyfrowe systemy wielokanałowe i w ogóle cyfryzacja.
Ewidentną korzyścią z prób wprowadzania analogowych systemów kwadrofonicznych stało się wprowadzenie bardzo wyrafinowanych przetworników („wkładek”) gramofonowych przeznaczonych dla tych systemów. System CD-4 wymagał pasma przenoszenia dla płyt winylowych do 45 kHz! Opracowano więc specjalne szlify (Shibata, Van Hull, Gyger) charakteryzujące się znakomitym prowadzeniem igły w rowku. Pisząc ten tekst odtwarzałem monofoniczną płytę „Muza” (25 cm, piosenki z filmu „Królewna Śnieżka” w wykonaniu rozwiązanego w 1962 r. Chóru Czejanda). Płyty używały 3 pokolenia dzieci, bywała odtwarzana na „Bambino” i widać na jej powierzchni tego ślady – lecz po wymyciu za pomocą specjalnej myjki z odsysaniem brudu i odtwarzaniu na nowoczesnym gramofonie z wkładką Shibaty brzmi bardzo dobrze. Trochę (choć niewiele) trzeszczy, ale dźwięk w całym paśmie jest pełny i soczysty. Nieźle to świadczy o polskiej technice nagraniowej w lat 1950 :)! Ciekaw jestem, czy nagrania cyfrowe na nośnikach cyfrowych mających kilkadziesiąt lat będą równie łatwe do odtworzenia.
Wszyscy entuzjaści cyfryzacji powinni wziąć po uwagę, że Hi-Fi to „High Fidelity” czyli NIE „wysoka jakość” a "wysoka wierność"! A jeśli wierność to musimy się odnieść do jakiegoś wzorca!
Doceniam nowe nagrania studyjne, lubię również muzykę elektroniczną ale nie uważam za wzorzec dźwięku „kinowego” (polecam https://www.youtube.com/watch?v=fGzWbZVLUtU ). Pochodzi ono z filmu „Silk Stockings” (kiedyś w Polsce na „indeksie”) z roku 1957 ! Daje chyba do myślenia… Większości popularnych koncertów też nie można uznać za wzorzec – byłem kiedyś na koncercie Diany Krall w „Hali Ludowej” we Wrocławiu – Pani śpiewała bardzo ładnie i kameralnie „Oh, do it again, I may say no, no, no, but do it again...” dla 10000 osób! Miło byłoby to usłyszeć "do uszka" lub chociaż w klubie jazzowym. Oczywiście trzeba było użyć nagłośnienia, cyfrowych konsolet, obróbki sygnału „w locie” itd. itp. „Produkcje” typu „Sylwester marzeń” również trudno uznać za wzorce.
Obecnie zdecydowana większość ludzi obcuje (bo nie „słucha”) muzyki za pośrednictwem sprzętu elektronicznego (mikrofony, miksery, nośniki, głośniki…) - trudno więc rozmawiać o „Wysokiej Wierności” bo z czym mają porównywać? Audiofile wymyślili sobie super drogie „systemy referencyjne” z kondensatorami zwijanymi na udach dziewic przy pełni Księżyca – a przecież taniej i prościej przejść się do niezłej filharmonii (w Polsce mamy już takie) czy choćby do Studia Lutosławskiego i posłuchać jak naprawdę brzmią akustyczne instrumenty (fortepian Steinway, Kawai itp. fagot, wiolonczela, kontrabas czy puzon) a potem po powrocie włączyć swój sprzęt, dobrać nagranie, które nie było poddane „obróbce cyfrowej” (najlepiej z lat 1960-1970) i wsłuchać się w podobną w typie muzykę i sprawdzić poziom wierności. Oby nie ogarnęło nas wtedy obrzydzenie.
Dziś otrzymujemy „konserwy dźwiękowe” przygotowane w wyrafinowanych studiach cyfrowych. Tak jest po prostu łatwiej, szybciej i taniej. Zamiast poszukiwać odpowiednich sal, starannie umieszczać mikrofony (nawet dla wielkich orkiestr w początkach Hi-Fi używano 2 lub 3!) i traktować materiał dźwiękowy jako nienaruszalny dziś „zgrywa się” każdy instrument i wokal osobno (dotyczy także muzyki barokowej – patrz np. „Misteria Paschalia”) a potem preparuje dźwięk, ustala się elektronicznie pozycje instrumentów i wokalistów na scenie, „dogrywa” akustykę sali itp. Muzycy już nie decydują o końcowym rezultacie – jest to domena inżynierów, reżyserów dźwięku, różnych elektroakustyków itp. „Pani dogra swój wokal do „klika” - my wrzucimy to wszystko do komputera i będzie git!”. Liczy się KASA (z „boomboxem” i „usbspeakerem^włącznie – a więc to musi brzmieć dobrze na każdym sprzęcie! I tak większość ludzi będzie tej muzyki słuchać „w tle”. Tylko gdzie tu jest miejsce na wierność?
W mojej płytotece mam kilka oryginalnych płyt z przełomu 1960-1970 – złotego okresu Hi-Fi.
Jedną z nich jest nagranie baletu Adam - „Giselle” (London Symphony Orchestra, dyr. Anatole Fistulari) zarejestrowane w 1960 r. w słynnej ze znakomitej akustyki sali ratusza w Watford (UK) przez firmę Mercury Records w słynnej serii „Mercury Lining Presence” (nr SR2-9011) za pomocą 3 mikrofonów.
„The three channels of sound were directly transfered to the recording machine without any tampering or monitoring on the part of engineers. Quieter passages were not „boosted” nor were loader sections compressed. For mono recordings the single microphone version was used” (warto pamiętać, że sprzedaż płyt mono była w latach 1960 większa nie płyt stereo).
Album (dwie płyty) brzmi też dziś wspaniale. Wiele nagrań „Mercury Lining Presence” przetransferowano na płyty CD https://www.deutschegrammophon.com/en/cat/4783566 , są też dostępne reedycje winylowe. Do dziś nagrania te są uznawane za niedoścignione wzorce: https://www.stereophile.com/content/fine-art-mercury-living-presence-recordings
Jednak co oryginał to oryginał.
„Złota era” tych nagrań skończyła się w 1970 r. Dziś Hi-Fi nie ma już wiele wspólnego z wiernością...
Nazywam się Tomasz Barbaszewski. Na Świat przyszedłem 76 lat temu wraz z nadejściem wiosny - była to wtedy niedziela. Potem było 25 lat z fizyką (doktorat z teoretycznej), a później drugie tyle z Xeniksem, Uniksem i Linuksem. Dziś jestem emerytem oraz bardzo dużym wdowcem! Nigdy nie korzystałem z MS Windows (tylko popróbowałem) - poważnie!
Poza tym - czwórka dzieci, już szóstka! wnucząt, dwa koty (schroniskowe dachowce), mnóstwo wspaniałych wspomnień i dużo czasu na czytanie i myślenie.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Technologie