Przedstawiciele wielu profesji chcąc nobilitować pozycję swojego zawodu w społeczeństwie posługują się językiem niezrozumiałym dla „ciemnego ludu” [J.Kurski]. Przodują w tym przede wszystkim lekarze, prawnicy, marketingowcy, informatycy. Do tego szacownego grona na siłę próbują dołączyć politycy i dziennikarze – aby sprawić wrażenie posiadania wiedzy tajemnej i niezrozumiałej dla „przypadkowego społeczeństwa” [H.Nowina-Konopczyna] odnajdują w słownikach określenia o bardzo obcym brzmieniu. Stąd też od ponad dwudziestu lat mamy konsensus, pluralizm, suwerena, a nawet bilokację, lumpeninteligencję, lub głęboszowanie. Jednym z takich właśnie „wynalazków” jest kohabitacja, czyli określenie współistnienia władzy wywodzącej się z różnych opcji politycznych, np. „nasz prezydent – wasz premier”. Polakom zawsze podobała się francuszczyzna, zatem z radością i bezkrytycznie korzystają z tego pięknego słowa w odniesieniu do naszej skromnej polityczki. Czy jednak poprawnie...?
***
Kolebką kohabitacji jest Francja. Gdy popatrzymy na jej historię możemy postawić dość śmiałą tezę, że próby kohabitacji podejmowane tam były od dawna. Niestety – najczęściej kończyły się one wynalazkami takimi, jak szafot lub gilotyna, ewentualnie rozbudową Bastylii. W tym miejscu wypada zastanowić się nad pytaniem: dlaczego to właśnie we współczesnej Francji zaistniały warunki, w których właściwa kohabitacja stała się niezbędna…?
Parlamentarno-prezydencki (lub niekiedy nazywany „półprezydenckim”) system polityczny Francji został ukształtowany w czasach prezydentury Charlesa de Gaulle’a. Jakkolwiek uważa się go za twórcę silnego systemu prezydenckiego we Francji (konstytucja z 1962 roku) to należy pamiętać, że już zapisy konstytucji z 1958 roku wskazywały na znaczne wzmocnienie władzy prezydenckiej. Na siłę władzy prezydenta mają wpływ przede wszystkim:
- szerokie kompetencje w zakresie władzy wykonawczej (np. poprzez powoływanie i odwoływanie premiera, kontrolę działalności rządu, przewodniczenie posiedzeniom Rady Ministrów, kreowanie polityki zagranicznej, zwierzchnictwo nad siłami zbrojnymi),
- znaczne uprawnienia wobec dwuizbowego parlamentu (np. prawo rozwiązania Zgromadzenia Narodowego i rozpisania nowych wyborów, zwoływanie sesji nadzwyczajnych na wniosek premiera lub większości parlamentarnej),
- nominowanie sędziów oraz stosowanie prawa łaski.
Do tego prezydent posiada kilka narzędzi, które skutecznie osłabiają pozycję parlamentu – na szczególną uwagę zasługuje tutaj instytucja referendum pozwalająca zgrabnie ominąć wymóg zgody parlamentu lub orędzia wskazujące parlamentowi właściwą linię polityczną. Jeśli do tego dodamy, że kadencja prezydenta we Francji trwa pięć lat (przed 2000 rokiem – siedem) , że nie ponosi on odpowiedzialności za swoją działalność polityczną (odwołać go można wyłącznie za zdradę stanu), że w określonych sytuacjach (art. 16 konstytucji) może całkowicie przejąć władzę w kraju – wypada stwierdzić, iż bycie prezydentem Francji to fajna sprawa.
Po przeczytaniu powyższego można dojść do wniosku, że rząd we Francji ma marginalne znaczenie. Dojdziemy wtedy jednak do błędnego wniosku – silna władza prezydencka nie oznacza, że rząd jest całkowicie bezsilny. Bardziej zasadnym jest stwierdzenie, że władza wykonawcza we Francji jest dzielona między rząd i prezydenta. Składający się z premiera (do czasu uchwalenia konstytucji V Republiki – przewodniczącego Rady Ministrów), ministrów (stanu, resortowych i delegowanych) oraz sekretarzy stanu, rząd ma szereg uprawnień umożliwiających mu sprawne kierowanie polityką państwa (również zagraniczną i obronnością), działalnością prawotwórczą oraz zarządzaniem administracją. Premier posiada nie tylko inicjatywę ustawodawczą, ale również prawo do wydawania rozporządzeń. W kontaktach z prezydentem premier wypełnia funkcję „doradczą”, oraz ma prawo inicjowania działań w zakresie składu rządu, czy też kontrasygnowania aktów prezydenckich. Można przyjąć, że rząd francuski cechuje się dość dużą samodzielnością, a swoimi działaniami łączy prezydenta z parlamentem. Jednocześnie rząd posiada znaczny wpływ na tenże parlament – nie tylko poprzez wspomnianą wcześniej inicjatywę ustawodawczą, ale też choćby poprzez określanie spraw, którymi powinien zająć się parlament (łącznie z prawem do przyspieszenia tych prac w tzw. trybie specjalnym, co sprowadza się do zasady: albo zgoda bez głosowania, albo votum nieufności dla rządu). Kilka wierszy wyżej wspomniałem o roli prawodawczej rządu – świadczy ona dobitnie o wyższości rządu nad parlamentem…! Mało który parlament na świecie zdzierżyłby taki afront…
Aby jednak zobrazować system polityczny Francji w sposób pełniejszy powinniśmy napisać choć jedno zdanie o parlamencie. Oto to zdanie: skłonności antyparlamentarne we Francji sprawiły, że rola parlamentu ograniczona jest do kontroli nad działalnością rządu oraz do ustawodawstwa w ściśle określonym zakresie (praw i wolności obywatelskiej, obrony narodowej, obywatelstwa, prawa małżeńskiego, emisji pieniądza, spadków i darowizn, procedury karnej, amnestii, porządku prawnego). Cóż… gdzieś głęboko we Francuzach tkwi chyba jakaś nostalgia za Napoleonem Bonaparte…
Kilka akapitów wyżej postawiłem pytanie: dlaczego to właśnie we współczesnej Francji zaistniały warunki, w których właściwa kohabitacja stała się niezbędna…? Odpowiedź na nie znajdujemy analizując informacje o francuskim systemie politycznym. Zatem:
- silna władza prezydencka,
- współdzielenie władzy wykonawczej między prezydentem i premierem,
- bardzo słaba pozycja parlamentu,
- różne okresy kadencji parlamentu i prezydenta.
Wszystko jest pięknie, gdy prezydent (wybierany w wyborach powszechnych) oraz premier (wyznaczany przez większość parlamentarną) pochodzą z tej samej opcji politycznej. Schody zaczynają się wtedy, gdy opcje te są inne… i wtedy następuje właśnie kohabitacja. A dokładniej co może wtedy nastąpić…? Chyba najlepiej zobrazować to na przykładach trzech kohabitacji w historii Francji.
Przypadek I.
Lata 1986-1988 to czas prezydentury Franćois Mitterranda i premierostwa Jacques'a Chiraka. Prezydent o poglądach socjalistycznych (PS), premier – prawicowych (RPR). Ze zrozumiałych względów obu panom trudno było dogadać się w kwestiach zasadniczych dla funkcjonowania państwa. F. Mitterrand przyjął strategię „wojny pozycyjnej” (w której Francja posiada bogate doświadczenie) – polegała ona na wykorzystaniu wszelkich możliwości prawnych w celu zablokowania wprowadzania reform proponowanych przez rządy prawicowe. Odmowa podpisania rządowego rozporządzenia przez prezydenta była równoznaczna z odrzuceniem tego rozporządzenia.
Przypadek II.
Jest on również udziałem Franćois Mitterranda. W latach 1993-1995 funkcję premiera pełnił Eduard Balladur pochodzący ze Zgromadzenia na rzecz Republiki (RPR). Tym razem kohabitacja układała się bardziej spokojnie uzyskując nawet miano „aksamitnej”. Jakkolwiek nie była wzorem współdziałania (trudno oczekiwać czegoś takiego w kohabitacji), to zawierała jednak częste przykłady współpracy i dialogu miedzy obu panami.
Przypadek III.
„Starzejący się i zużyty” prezydent Jaques Chirac (RPR) w latach 1997-2002 miał niewątpliwą przyjemność kohabitować sobie z premierem Lionelem Jospinem (Partia Socjalistyczna). W tym okresie zawiera się na przemian strategia „wojny pozycyjnej” i „aksamitności”.
Wymienione wyżej trzy przypadki kohabitacji dotyczą rządów po uchwaleniu konstytucji V Republiki, czyli po 1958 roku. Wcześniej istniały również kohabitacje (choćby prezydent Coty i premier Charles de Gaulle w 1958 roku), jednak obowiązujące wtedy konstytucje (III, a później IV Republiki) określały rolę prezydenta i premiera w innych wymiarach, niż precyzuje to konstytucja z 1958 roku.
Warto w tym miejscu zauważyć, że istniała jeszcze czwarta kohabitacja – całkiem niedawno: od maja 2007 do lutego 2008. Choć uczestnikiem tej kohabitacji z jednej strony był prezydent Francji, to była jednak to kohabitacja w dawnym tego słowa znaczeniu, a nie w tym, które nadał mu Valery Giscard d’Estaing w 1983 roku.
Skoro rozważania o kohabitacji dotyczyć mają rodzimych polityków i dziennikarzy warto rzakończyć je porównaniem do naszych realiów politycznych. Zdaniem wielu znawców tak konstytucja francuska, jak i polska, nie precyzują w sposób dokładny relacji prezydent-premier. System wyborów powszechnych obowiązujący w obu krajach sprawia, że istnieje realna szansa na zaistnienie różnic politycznych między prezydentem i premierem. Stąd też wniosek, że skoro Francuzi mają swoje kohabitacje, to i my nie gorsi. A zatem mieliśmy już (i mamy nadal) najróżniejsze "kohabitacje": np.:
prezydent Lech Wałęsa (i słynna falandyzacja prawa)- premier Józef Oleksy,
prezydent Aleksander Kwaśniewski - premier Jerzy Buzek,
prezydent Aleksander Kwaśniewski - premier Kazimierz Marcinkiewicz (chwilowa),
prezydent Lech Kaczyński - premier Donald Tusk.
Znajdujemy jednak cztery znaczące różnice między kohabitacją francuską i polską. Różnica pierwsza: u nas Prezydent RP nie jest władzą wykonawczą. Różnica druga: w Polsce premier nie jest traktowany jako „druga osoba w państwie” – ten tytuł przysługuje Marszałkowi Sejmu. W związku z tym pojawia się różnica trzecia – w Polsce Sejm ma o wiele większe znaczenie niż parlament we Francji. Wreszcie różnica czwarta – dość znacząca w odniesieniu do aktualnej "kohabitacji" w Polsce – konflikty francuskiej kohabitacji z reguły nie wykraczały poza politykę wewnętrzną. W sprawach związanych z polityką zagraniczną we Francji zwykł panować jeden głos.
Co w praktyce mamy dzięki przykładowi kohabitacji we Francji…? Ano mamy to, że jednym westchnieniem politycy i dziennikarze mogą skwitować aktualną relację miedzy prezydentem i premierem w Polsce: „ech, to wszystko wina tej kohabitacji…” (koniec westchnienia). Czy słusznie...? - przecież mamy na to własne polskie piękne słowo...
Inne tematy w dziale Rozmaitości