....dawno, dawno temu....
...dawno, dawno temu za górami, za lasami, w dniu dwudziestym czwartym miesiąca grudnia roku onego – szykowaliśmy się do Wigilii. Tzn do wyjazdu na Kolację Wigilijną do teściów, do odległego o jakieś 40km wielkiego miasta. Na Święta byliśmy przygotowani, wszystkie potrzebne i – zwłaszcza - niepotrzebne zakupy zrobione, choinka – będąca kompromisem między tzw tradycją, czyli barbarzyńskim germańskim obyczajem, a słowiańskim szacunkiem do przyrody – czyli żywa, z korzeniami, przeznaczona do późniejszego posadzenia w ogrodzie – udekorowana. Brakowało jedynie chleba, ale ten, kupiony przez teściową, mieliśmy sobie odebrać przy okazji Kolacji.
Zajęci ostatnimi przygotowaniami, ani się spostrzegliśmy, gdy cichutko, bezszelestnie z nieba zaczęły spadać takie małe białe kosmate rzeczy – małe, ale w podstępnie dużych ilościach. Później do tych małych kosmatych gości wigilijnych dołączył jeszcze wiatr. I dalej padało - więc wszystko to spowodowało, że gdy już zamierzaliśmy wyruszyć, udało się nam z trudem dojechać do bramy, czyli jakieś 100m. Wyjazd z samej bramy na leśną drogę był pod górkę, a auto przednionapędowe – więc przy bramie nastąpił kres eskapady. Nie mieliśmy wtedy – jak się okazało na szczęście – pojazdu terenowego, tylko dwa japończyki z napędem na przód.
Zatem kwestia Wigilii została rozwiązana odgórnie, pozostała kwestia chleba na Święta – który czekał nieosiągalny gdzieś w śnieżnym bezkresie. Po rozpoznaniu telefonicznym udało się ustalić, że w odległej o dwa kilometry wsi Danusia i Miecio Budzyńscy – mają nadmiar chleba i chętnie się podzielą. Pozostawała kwestia dojazdu – a wiało i padało nieustannie.
Pozostała broń ostateczna: w stajni przy domu stał, nieustannie coś żując – koń. Zwany w zależności od wielu czynników albo swojskim Maniusiem, albo Docentem – gdyż przechadzając się niespiesznie, wypychał z lekką ale zauważalną pogardą dla reszty rzeczywistości, dolną wargę – jak docenci z filmów Zanussiego. Maniuś czy Docent, tak, czy owak wyjścia nie było, pozostało skoczyć na koń i zmierzyć się z białą ścianą śniegu i wiatru.
Szybko okazało się, że jazda drogą (tzn. tam gdzie kiedyś była droga) nie ma sensu, zaspy były takie, że dwukrotnie koń stracił podłoże i (upadły Docent) upadł – a ja z nim. Gdy gramolił się i wstawał, pilnowałem by trzymać się siodła i dać się wyciągnąć, gdyż inaczej mógłbym się z takiej zaspy nie wygrzebać.
Jechaliśmy więc przez pola, wiedząc, że na płaskim terenie raczej zasp nie będzie. Po drodze przecięliśmy drogę wojewódzką, przy której w rowach widać było leżące samochody i stojących obok przerażonych ludzi wyraźnie chcących wołać pomocy, ale zamilkłych z niedowierzaniem i rezygnacją na widok zjawy jeźdźca na koniu wyłaniającej się nie wiadomo skąd – i przywodzącej ma myśl raczej czasy ostateczne i dzień sądu - niż nadciągającą pomoc.
Ostatecznie udało się – skoro to piszę – dotrzeć i wrócić z pieczywem – zaliczając po drodze kolejne zaspy i upadki. Odkopani (w sensie: droga dojazdowa) zostaliśmy kilka dni po Świętach, ale śnieg i mróz trzymały do kwietnia.
Innego roku pamiętam sytuację, gdy po ciężkich opadach śniegu i dniach oczekiwania, dotarł z pomocą spychacz gąsienicowy. Miałem już auto terenowe, więc wykorzystując okazję pojechałem za spychaczem do cywilizacji, na zakupy i na herbatkę do znajomych. Gdy ją piłem, zobaczyłem przez okno, że z nieba walą te kosmate stworzenia, ale nie były małe – i nie było ich mało. Niewiele myśląc podziękowałem za gościnę, wskoczyłem do Isuzu Troopera i ruszyłem do domu. Miałem dwa kilometry, ale już 200m przed domem w wąwozie na polnej drodze musiałem się zatrzymać, by włączyć napęd na cztery koła. I już nie ruszyłem. Śniegu przybywało w tempie iście powodziowym, w ostatnim racjonalnym odruchu wyskoczyłem z auta w śnieg powyżej kolan i ruszyłem pieszo do domu. Chwilę później nie zdołałbym już wysiąść. Gdy wieczorem przyszedłem ocenić sytuację, auto – wysokie, terenowe na MT-kach - było zasypane powyżej linii szyb. Spychacz gąsienicowy nie dał rady, trzeba było sprowadzić ładowarkę, która brała jedną łychę, podnosiła ją, wycofywała się do tyłu, odkładała śnieg na bok i tak dalej, łyżka za łyżką. Samochód był tak oklejony zmrożonym śniegiem, że kopara, gdy wreszcie dotarła, musiała go unosić za hak, gwałtownie opuszczać, by uderzył o ziemię – żeby śnieg się oderwał…. Takie to były zimy.
Opowiastka pozornie Wigilijna, jest w istocie ekologiczna. Od lat mam auta ze stałym napędem na cztery łapy – ale nie muszę ich używać. Od lat śniegu nie ma wcale, albo bardzo mało, mróz uderza na kilka dni zimy, zabijając kilku bezdomnych, poza tym jest powyżej zera.
Zmiany są bardzo wyraźne i odnoszę wrażenie, że postępują coraz szybciej. Podawane wzrosty średnich temperatur są zaniżane, by nie wywoływać przedwcześnie i tak nieuchronnej paniki – w istocie są wyższe. Gdzieś w którymś z tekstów wspomniałem, że w tym roku sezon z otwartym dachem zacząłem 19 lutego. Było tak ciepło, że nie potrzebowałem używać rękawiczek. Jeszcze kilka lat wcześniej sama myśl o takie jeździe mroziłaby umysł.
Po to jest ta opowiastka – by przypomnieć, że jeszcze niedawno było coś takiego, jak prawdziwa zima – i prawdziwy śnieg i mróz.
I jak szybko stało się to wspomnieniem.
Również po to, by uświadomić, że - niezależnie od instrumentalnego wykorzystywania zmian klimatycznych i teorii o zgubnym wpływie Co2 – do celów politycznych i społecznej manipulacji – takie zjawisko wzrostu temperatur - istnieje. Mało tego, że istnieje, to najpewniej już dotarło do świadomości rządzących tym światem, że wyprzedziło ich manipulację – i nadal przyspiesza i będzie przyspieszać.
I już całkiem na koniec – mam narastające wrażenie, że na reakcję, czy choćby próbę reakcji, mamy – zaskakująco mało, zatrważająco mało czasu.
Dziękuję za uwagę
jako zodiakalny Bliźniak posiadam dwie, albo więcej twarzy, czy może osobowości. Na potrzeby tego miejsca jestem zwolennikiem poszanowania prawdy w życiu publicznym, zachowania podmiotowości tak państwa, jak i jego obywateli każdego z osobna
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Rozmaitości