Przez wiele lat po roku ’89 wciąż wbijano nam w głowy, że Polacy to smutny naród, że obchodzą Święto Niepodległości bez radości. A teraz, gdy od kilku lat świętują radośnie, gdy organizują marsze, w których biorą udział całymi rodzinami, pod biało-czerwonymi flagami, to trują nas faszyzmem. Niech każdy uderzy się we własne piersi, ile tego jadu sączonego w nasze dusze ciągle nich zalega. Ile w nas jest ciągle myślenia „a co inne narody o nas pomyślą?”.
A zalega sporo, bo widzę jak to drażnieniem prądem poniżenia ma swoje skutki do dziś. Przed marszem było jątrzenie, że się nie uda, że tefauen, że wyborcza, że znowu napiszą be to be tamto. Czy my do jasnej cholery musimy się oglądać, co o nas obce nam ośrodki powiedzą? Czy my nie możemy być podmiotem we własnym kraju? Tak sobie myślę, że gdyby nie matki z czasów zaborów wtykały swoim dzieciom do kieszeni różaniec (a przecież zaborca tego nie pochwalał), gdyby filomaci i filareci myśleli, że nie wolno zakładać patriotycznych tajnych stowarzyszeń, gdyby Piłsudski myślał, nie zostanę w domu, bo carat nie pozwala formować związków zbrojnych, gdyby Dmowski myślał, nie, nie będę prowadził pracy organicznej wśród chłopów (bo co by zaborca o tym pomyślał), gdyby Paderewski myślał sobie, a czyż brakuje mi sławy, jestem obywatelem świata, po co mi się mieszać w politykę wielkich graczy. Gdyby oni wszyscy byli podrażnieni tym prądem zwątpienia, gdyby oni byli podtruci jadem paraliżu „a co to da”, to dziś nie byłoby Polski wcale. Żylibyśmy teraz jako Niemcy, Rosjanie i Austriacy. Albo Bóg wie kto. Albo nie byłoby nas wcale.
Dlatego przysłowiowa gula mi skakała, gdy Rząd i Prezydent (mój Rząd i mój Prezydent) boczyli się na pryszczatych organizatorów Marszu Niepodległości ( i vice versa). Uważałem, że jeżeli by do tego nie doszło, to byłoby to zwycięstwo dostawców paraliżującego jadu i operatorów drażnienia prądem naszych dusz. Modliłem się o to aby wrócili do rozmów, modliłem się aby był to godny marsz Polaków, dumnych ze swojej Matki. Matki, która obrażano i niech sam każdy w swoim sumieniu rozstrzygnie, czy przypadkiem nie miał chwili zwątpienia, że ona tak niemodna, staroświecka, nieeuropejska.
Dlatego po dzisiejszym pięknym Marszu, który był sukcesem tych, którzy próbują ze sobą rozmawiać, z mego notatnika wyleciało kilka osób. Mam niejasne przeczucie, że pochodzą oni z jednej z najczarniejszych stref naszej rzeczywistości, którą określam mianem soft Orwell. Są niby z nami, zgadzają się z nami, idą nawet radykalnie dalej niż się nam wydaje. Aby w momencie krytycznym iść przeciwko nam. Wlewając po cichu podskórnie, niezauważalnie jad paraliżu, braku mocy. Oni kojarzą mi się z portierem w Roku 1984 Orwella, który wydawał się tak poczciwy, wręczając klucze kochankom. A był zwykłym esbeckim skurwielem. Z każdym rokiem tych nazwisk niby przyjaciół przybywa i niestety okazuje się, ze intuicja mnie nie zawodziła. Nie odbieram tego jako osobistą stratę, wręcz przeciwnie, jako ozdrowieńcze oczyszczenie atmosfery wokół.
Za nic mam jakim łajnem obrzucą nas teraz i kiedyś. Robili to, robią i będą robić nadal. Im bardziej będziemy stawali na równe nogi tym bardziej ten atak będzie się nasilał. Jestem przekonany, że przekaz z tego Marszu trafi do ludzi w Europie. Poza mediami głównego nurtu. Mam nadzieję, że stłamszeni euro-komuną ludzie dostaną nadzieję.
I mocno wierzę, że Europa nie zginie dzięki nim.
Inne tematy w dziale Polityka