To trochę jak w anegdocie. Na koncert do filharmonii poszedł był sobie pewnie jegomość. Na koncercie zafascynowała go gra kontrabasisty. Jego zwinne palce biegały po progu kontrabasu z góry na dół, oczy miał zamknięte a jego ciałem wstrząsały konwulsje. I tak przez cały koncert. Po zakończeniu koncertu jegomość poszedł do restauracji, gdzie grał ansambl starych zblazowanych wyg muzyki gastro. Jedząc kotleta mielonego z ziemniakami i kuszoną kapustą przyglądał się grze kontrabasisty. Jego ręka spoczywała w jednym miejscu, postawa okazywała spokój i pewność, oczy miał otwarte i wlepione z obfity biusty panny Krysi. Był to dla owego jegomościa dysonans poznawczy. Wypiwszy setkę ciepłej wódki zebrał się na odwagę i podszedł do owego kontrabasisty i zapytał go:
- Proszę pana, proszę mi powiedzieć, jak to jest. Byłem na koncercie w filharmonii i widziałem tam kontrabasistę. Jego palce biegały po progu kontrabasu jak oszalałe a i on sam wyglądał na oszalałego. A pan tu gra tak spokojnie, prawie w bezruchu. Proszę mi wytłumaczyć dlaczego?
- Bo widzi pan, on jeszcze szuka, a ja już znalazłem.
Podobne odczucia mam, jeżeli chodzi o film „Zimna wojna” oraz jego reżysera. Idąc na ten film zastanawiałem się, za co właściwe jury przyznaje nagrodę „za reżyserię”. Bo reżyser tego filmu idealnie załapał, o co biega w tej grze. Mógł zrobić na przykład film o Chaimie Romkowskim, żydowskim szefem getta w Łodzi współpracującym z Niemcami i wydającym im swoich współbraci. Wstrząsający film o upadku człowieka, który pławi się w dostatku w czasie, gdy inni umierają z głodu na ulicach. I o jego tragicznym końcu, gdy trafia na Majdanek, gdzie go rozpoznają Żydzi z Łodzi i wrzucają żywcem do pieca krematoryjnego. Historia na studium człowieka poddanego machinie zagłady. Temat na Oscara? Wała jak Polska cała! Po pierwsze nikt by mu na to nie dał pieniędzy. Gdyby jednak ktoś dał pieniądze, to krytyka by mu przypięła na wieki łatkę faszysty. I na wieki mógłby zapomnieć o jakichkolwiek nagrodach na festiwalach filmowych.
Ale zamiast tego zrobił film o Żydówce, która myślała, że jest katoliczką a okazała się być Żydówką. Piękna wzruszająca historia dla jury, prawda? Nie oglądałem tego filmu wiec nie wiem czy pokazane zostało, jako ona została katoliczką i dlaczego i kto ją ochrzcił i dlaczego.
Film „Zima wojna” jest takim samym lizusostwem pod adresem oczekiwań jury. Prawdę mówiąc oglądając ten film powracało we mnie pytanie: za co nagroda za reżyserię? Bo oglądając grę Kota zastanawiałem się, czy w planach reżysera (który odpowiada także za cały scenariusz) nie miał on być socjopatą, który ma zerowy poziom emocji. Bowiem Kot w tym filmie nie gra wcale. Ale jeżeli jest to zaplanowane działanie reżysera to jest to jakiś plan. Bo grany przez niego Wiktor Warski to typowy oportunista, którego życie jest pełne nudy. Wspólne wypalanie papierosa z Ireną Bielecką (Agata Kulesza), jego partnerką w pracy podpowiada, że zaspokajają swoje potrzeby seksualne, ale też bez jakiejś iskry w oku, wyłącznie jak samiec z samicą. Warski w tej pracy, polegającej na wyszukiwaniu talentów muzycznych do zespołu wokalno-tanecznego „Mazurek” jest socjopatycznie beznamiętny, zupełnie bez żadnego zapału patrzy się w obracające się szpule magnetofonu rejestrującego ludowe przyśpiewki. Aż do momentu, gdy na castingu do zespołu pojawia się Zula Lichoń (Joanna Kulig). Dziewczyna „z ludu”. On inteligent, ona prosta dziewka z ludu, z przeszłością molestowania seksualnego w rodzinie, z wyrokiem za próbę zabójstwa ojca, który „pomylił ją z matką”. Nie, no super, Pierwsze punkty w jury gwarantowane. I to jest jedyny moment, gdy na beznamiętnej twarzy Warskiego pojawia się błysk, który może siać podejrzenie, że nie jest on jednak socjopatą.
Ale to tylko błysk. Warski zdradza Bielecką nie tylko fizycznie, ale też ideowo, gdy nie reaguje na propozycję partyjnego genseka, że zespół „Mazurek” ma nie tylko śpiewać ckliwe ludowe przyśpiewki, ale też „z żywymi naprzód iść” i milcząco akceptuje jego propozycję. Bielecka zostaje odsunięta od zespołu, zdradzona przez Warskiego podwójnie. Warski dyryguje zespołem wychwalającym Józefa Stalina.
I właściwie film mógłby się tu zakończyć, bo ileż można pokazywać beznamiętnego oportunistę, przyłączającego się do zwycięskiej drużyny, za czym idą niewątpliwe frukta. Cięcie, muzyka i ekran na dłuższą chwilę robi się ciemny spowijając mroczną przeszłość, w której Warski zapragnął ucieczki „na Zachód”. Co go do tego skłoniło? Pomijamy głęboką ciszą represje stalinowskie, niemiły temat dla jury? Przecież oportunistów one nie dotyczyły. Zapragnął ucieczki z Zulą, która jednak dochodzi do wniosku, że „nic tam po niej” i wchodzi w owocny związek z innym – tym razem partyjnym – oportunistą Lechem Kaczmarek (Borys Szyc). Jednak po spotkaniu po latach na wyjazdowym koncercie w Paryżu wyznaje, że „ona sama by nie uciekła”.
I tu znowu wiele cięć z długo czarnym ekranem, po których widać jak Warski beznamiętnie cierpi, „dumając na paryskim bruku” jakby tu zrobić karierę. Z kim się przespać i komu się podlizać. Gdy Zula ostatecznie jakimś dziwnym, nie do końca jasnym sposobem trafia do Paryża i odnajduje Wiktora, ten bez żadnych skrupułów wyprowadzają ją na pożarcie salonowego lwa Michel’a, który za cichym przyzwoleniem Wiktora „rżnie ją sześć razy w nocy, nie to co jakiś emigrant z Polski”. Brawo, jest i wątek emigrantów! Swoją drogą to niejednemu w jury łezka się zakręciła do czasów przed #metoo.
I od tej pory zaczyna się zupełna fantastyka. Bo Warski wyśmiany przez Zulę za to, że jest rogaczem uderza ją w twarz, co ona traktuje jako uznanie jego męskości i wyznanie miłości do niej i „będzie go kochać aż do końca świata”. Reżyser i scenarzysta z jednej osobie nie wyjaśnia nam jednak jaka nastąpiła w nim przemiana, że drugi raz w filmie pokazuje jakiekolwiek emocje i wpada wściekły do matecznika lwa salonowego Michel’a, szukając tam Zuli a odnajduje kolejną, lansowaną przez Michel’a zupełnie nagą kandydatkę na aktoreczkę, piosenkareczkę, pisareczkę (niepotrzebne skreślić). Już widzi myśli, że obije mordę Michel’owi, ale nie, to byłoby spalenie mostów za sobą. Gdy się dowiaduje, że Zula „uciekła do Polski” postanawia wrócić do PRL, ale on go nie che przyjąć, „bo nie jest ani Polakiem ani Francuzem”. Cięcie, długo czarny ekran, po czym kamieniołomy i więzień Warski, skazany na piętnaście lat katorgi za zdradę i podwójne nielegalne przekroczenie granicy, co mu niszczy ręce tak, że już nie będzie mógł grać na kontrabasie, tfu, fortepianie. No i po co i dlaczego? Zula wyciąga go tego przy pomocy męża Kaczmarka, który „zna wiceministra”. Potem jest jeszcze Opole i smętna piosenka meksykańskich mieszkańców puebla w wykonaniu Tercetu Egzotycznego, którego gwiazdą jest Zula. Uff. Za dużo tej fantastyki. Zula schodzi ze sceny w Opolu pijana i zamiast to męża Kaczmarka, który na nią czeka za kulisami z dzieckiem na ręku wpada w ramiona Warskiego, mówiąc mu czule, że „musi się wyrzygać”. Uff. Oboje siedzą potem na podłodze w łazience a Zula zdejmuje perukę z głowy. To jakiś symbol przemiany? Chyba tak, bo podejmują decyzje zmiany życia. Jadą popularnym w PRK autobusem z Sanoka, tak zwanym ogórkiem gdzieś w świat. Okazuje się, że jadą do ruin kościoła (punkty od jury gwarantowane!) aby tam złożyć sobie ślub. Warski jest do samego końca nikim, powtarza za Zulą tekst przysięgi małżeńskiej. To są runy tej samej świątyni, do której kiedyś trafił Kaczmarek za potrzebą, gdy jeszcze razem jeździli po Polsce nagrywając muzykę ludową, Kaczmarek widząc nienaturalnie wielki fragment fresku, przedstawiającego wzrok Chrystusa z ikony z trwogą zdejmuje z głowy czapkę. Wiktor i Zula klękają przed tym wzrokiem, zapalają świecę, która być może jest zaprzeczeniem nazwy knajpy L’Eclipse (zaćmienie) w Paryżu, w której Warski grywał jazz dorabiając do kotleta. Obok świecy leży jakby zerwany naszyjnik z pereł, który okazuje się tabletkami. Po złożeniu sobie przysięgi małżeńskiej małżonkowie zgarniają tabletki, a Zula pilnuje, aby Wiktor zażył ich więcej „bo ma większą masę”. I to w takiej chwili zimnowojenna kalkulacja.
I teraz następuje coś zdumiewającego. Połykają tę masę tabletek „na raz” bez popijania wodą. Niesamowite. Kino to jest jednak sztuka. Mniszkówna i Dołęga-Mostowicz stanęliby jak wryci czytając scenariusz. Nie brak było też wzruszających scen, jak ta prawie końcowa, gdy autobus wiozący bohaterów zatrzymał się na skrzyżowaniu rozstajnych dróg pomiędzy wysokimi łanami dorodnej amerykańskiej kukurydzy. I to wszystko w stalinowskiej rzeczywistości. Pewnie amerykańscy jurorzy są przekonani, że kukurydza powinna rosnąć wszędzie, nawet za Stalina, w priwislanskim kraju. Ja myślę, że Wiktor i Zula, gdy już kamera przestała filmować ich zaślubiny w ruinach kościoła wypluli te tabletki śmieli się z przekrętu jak na „Żądle”. Czarno-biała klisza przypominała sceny z „Papierowego Księżyca” przypominała czasy, gdy gasoline była tania jak woda sodowa. Autobus zatrzymujący się na skrzyżowaniu dróg przypominał końcowe sceny z „Castaway”. Czyli same wielkie filmy w tle, sceny chwytające za serce, brakowało tylko jelenia pijącego ze strumienia.
„Kontrabasista” reżyser zapewnił też sobie sympatię jurorów pochodzeniem z kraju rządzonego przez juntę w Polsce, w „ten kraju”, który go represjonuje za jego twórczość. Nie wspomniał, ani słowem, że na ten film opresyjny reżim dał mu pieniądze. A jurorzy nie muszą kojarzyć, czym jest Polski Instytut Filmowy i skąd on czerpie swoje przychody.
Ale jeżeli on ma rzeczywiście przekonanie, ze żyje w zniewolonym kraju, to też zupełnie inaczej należy odczytać ten film. Należy go odczytać jak twórczość w PRL, poddaną państwowej cenzurze. Końcowa scena z filmu, gdy Zula i Wiktor patrzą na zachodzące Słońce (co można odczytać już jako „życie po życiu”, co można odczytać jako śmierć cywilną po zdradzie zeszmaconych elit) i gdy Zula podejmuje za beznamiętnego Wiktora decyzję, że muszą się ruszyć z tego miejsca, bo „po tamtej stronie lepiej widać” może być odczytana zupełnie inaczej. Ja bym odczytał jako zniesmaczenie po tym całym lizusostwie w kierunku jury i pragnienie „aby może pie…nąć to wszystko i wyjechać do pisoskie Podkarpacie i słuchać w kółko ‘Dwa serduszka, cztery oczy’ z magnetofonu szpulowego?”.
Dosyć domysłów. W filmie „Zimna wojna” nie mam mowy o żadnej wojnie. Ani tej zimnej, ani tej gorącej.
Jest za to film o ciepłych, oportunistycznych kluchach, podawanych jako zakąska w knajpie, w której gra wspomniany na początku kontrabasista.
Nie polecam.
Inne tematy w dziale Kultura