Jest rok 2035, środek lata. Trwa zacięta walka w przedterminowych wyborach parlamentarnych między socjalliberalnym blokiem „Demokratyczna Polska” i konserwatywnym sojuszem „Prawa Polska”. Fakt, że oba obozy polityczne już Polską rządziły, a także seria skandali związana z użyciem w kampanii czarnego PR, powodują rezygnację sporej części wyborców z udziału w głosowaniu. Frekwencję dodatkowo obniża data przedterminowych wyborów, odbywających się w drugiej połowie lipca, gdy miliony Polaków - realizując hasło rzucone przed laty przez zapomnianego już Jarosława Kaczyńskiego - wyjechały na wakacje do krajów basenu Morza Śródziemnego. Na powracających czeka szok: mająca dotąd w sondażach około 15 procent poparcia partia „Plus 65”, prowadząca kampanię pod hasłem „Chcemy więcej”, otrzymuje blisko trzykrotnie większe poparcie i zdobywa bezwzględną większość w nowym parlamencie. Nowym premierem zostaje 72-letni Jakub „Kubuś” Wojewódzki, który – zgodnie z przedwyborczymi obietnicami – natychmiast przeprowadza przez Sejm ustawę reformującą system podatkowy. Zgodnie z nią wszyscy pracujący obywatele mający mniej niż 65 lat zmuszeni są płacić dodatkowy wysoki podatek, dzięki któremu podniesione zostają głodowe dotąd świadczenia emerytalne. W powyborczych analizach podkreślano, że wprawdzie powyżej 65 lat ma co czwarty Polak (!), ale przy zaledwie 35 procentowej frekwencji najstarsi wyborcy wykazali się dwukrotnie większą aktywnością i głosując niemal w całości na partię Wojewódzkiego zapewnili jej zwycięstwo. Wydarzenia z 2035 r. zapoczątkowały niezwykle ostry konflikt zwany „wojną pokoleń”, który po kilku latach doprowadził do przyjęcia ustawy dopuszczającej eutanazję z tzw. przyczyn społecznych.
Fantazja? W szczegółach z pewnością. Jednak procesy demograficzne mają to do siebie, że wprawdzie dokonują się powoli, ale ich skutki są niezwykle trudne do odwrócenia. Fakty zaś są takie, że w czasach II Rzeczpospolitej, między rokiem 1921 a 1939, liczba obywateli wzrosła z 27 do blisko 35 mln czyli blisko o 30 proc. Natomiast po upływie pierwszego dwudziestolecia III RP mamy dziś mniej więcej tyle samo obywateli co w chwili upadku PRL czyli 38 mln. W rzeczywistości jednak, wskutek masowej emigracji zarobkowej, szacowanej dziś na około dwa miliony, jest nas nad Wisłą mniej niż w 1989 r. Najgorsze jednak dopiero przed nami. Wedle prognoz GUS po 2015 r. zacznie nam co roku ubywać co roku po blisko 200 tys. obywateli, a po kolejnej dekadzie nawet więcej. W rezultacie, jeśli kolejne polskie rządy będą kontynuowały dotychczasową, de facto antynatalistyczną politykę, w 2035 r. będzie nas około 35 milionów, oczywiście nie licząc tych, którzy do tego czasu opuszczą na stałe Polskę, mając dość realiów życia między Bugiem a Odrą. Jednak największy problem nie tkwi w liczbie mniejszej niż obecnie ludności, ale w jej strukturze wiekowej. Złowrogo brzmiące prognozy wskazują, że do roku 2035 liczba Polaków w tzw. wieku produkcyjnym (18-65 lat) skurczy się z obecnych 24 mln do 20 mln, podczas gdy populacja najstarszych (powyżej 65 lat) wzrośnie z 6 do blisko 10 mln. To zaś będzie oznaczało, że na dwóch (potencjalnie) pracujących, będzie przypadał jeden odbiorca świadczeń emerytalny. Nie wytrzyma tego żaden system ubezpieczeniowy i dlatego przyszłe rządy będą coraz częściej obcinały świadczenia i mówiły najstarszym Polakom, że dobrze już było. Oczywiście o ile seniorzy nie wykorzystają szans jakie stwarza demokracja i nie przejmą władzy…
Jak do tego doszło? W czasach PRL nieustannie brakowało wielu rzeczy. Jednak mimo obowiązywania od 1956 r. ultraliberalnej ustawy dopuszczającej tzw. aborcje na życzenie, nie brakowało ludzi. Wprawdzie za sprawą Holocaustu i innych masowych zbrodni wojennych, a także zmian granic, wielkich przesiedleń oraz gigantycznej śmiertelności powodowanej przez niedożywienie i szalejące choroby, Polska wyszła z II wojny światowej dramatycznie wyludniona. W 1946 r. było nas niespełna 24 mln, a zatem o blisko jedną trzecią mniej niż w schyłkowym okresie II Rzeczpospolitej. Straty wojenne odrabialiśmy przez trzy dekady, aż do połowy lat siedemdziesiątych minionego wieku, gdy liczba ludności przekroczyła poziom z 1939 r. Najszybciej działo się to w pierwszym powojennym piętnastoleciu, kiedy przyrost naturalny w Polsce należał do najwyższych w Europie i na początku lat 50. sięgał blisko 2 proc.
Polska była już wówczas zupełnie innym krajem niż II RP. Nie tylko z uwagi na panujący w nim totalitarny, a po 1956 r. posttotalitarny ustrój, czy też etniczną homogeniczność (w II RP jedna trzecia obywateli nie była narodowości polskiej), ale przede wszystkim z uwagi na poziom urbanizacji. Już w drugiej połowie lat sześćdziesiątych ponad połowa Polaków mieszkała w miastach. Związana z tym zmiana stylu życia, aktywizacja zawodowa kobiet, wreszcie łatwość dokonywania aborcji po 1956 r., spowodowały zahamowanie tempa przyrostu naturalnego. Jednak u schyłku rządów Władysława Gomułki Polacy byli młodym narodem; w 1970 r. średnia wieku wynosiła niespełna 28 lat. W dekadzie lat siedemdziesiątych, w której dzięki dużej mobilizacji społecznej i sporym kredytom zaciąganym na Zachodzie, znacząco podniesiono poziom życia, po raz pierwszy ujawniła się prawidłowość, która miała z całą jaskrawością zadziałać dopiero po upadku PRL. Sprowadza się ona do konstatacji, że dobrobyt materialny wcale nie mu sprzyjać przyrostowi naturalnemu, a często wręcz go osłabia. Wprawdzie dzięki wejściu w dorosłe życie powojennego wyżu demograficznego w dekadzie gierkowskiej przybyło nas jeszcze trzy miliony, ale tempo przyrostu naturalnego było już nieporównanie niższe w pierwszych latach PRL. Głęboki kryzys gospodarczy, który zrodził „Solidarność”, a następnie zapaść ekonomiczna w okresie stanu wojennego tylko na krótko skłoniły Polaków do posiadania większej liczby dzieci. Rok 1983 był bowiem w czasach PRL ostatnim w którym zanotowano wzrost liczby urodzeń w stosunku do roku poprzedniego. Równocześnie jednak schyłek rządów komunistycznych zaowocował niewielkim spadkiem średniej długości życia (zwłaszcza mężczyzn), co jaskrawo ilustrowało skalę zapaści cywilizacyjnej w tamtej epoce.
Po 1989 r. średnia długość życia zaczęła się w Polsce systematycznie zwiększać, co można uznać za jeden z ważnych wskaźników rzeczywistego rozwoju kraju. Dziś żyjemy już średnio o około pięć lat dłużej niż w roku narodzin III Rzeczpospolitej. Zarazem jednak z każdym kolejnym rokiem demokratycznej Polski zaczął się rysować coraz wyraźniej trend do ograniczania liczby posiadanych dzieci. W 1999 r. po raz pierwszy po wojnie więcej Polaków umarło niż przyszło na świat. Co więcej był to też ostatni rok w którym rosła liczba kobiet w tzw. wieku rozrodczym, za jaki uważa się przedział między 15 a 49 rokiem życia. W praktyce oznacza to, że nawet radykalna zmiana polityki państwa na pronatalistyczną, nie pozwoli na szybkie odwrócenie negatywnej tendencji demograficznej. Co więcej, poczynając od początku lat dziewięćdziesiątych zaczął róść średni wiek kobiety w momencie pierwszego porodu, który zbliża się obecnie do 30 lat. Im zaś jest on wyższy, tym mniejsza jest szansa na to, że kobieta będzie miała kolejne dzieci.
Przyczyny zapaści demograficznej były różnorodne. Poczynając od gwałtownych zmian w sposobie życia, poprzez złamanie budownictwa mieszkaniowego i obawy związane z kosztami założenia rodziny (potęgowane przez nieustająco wysokie wskaźniki bezrobocia wśród młodzieży), a na błędach w polityce socjalnej i fiskalnej państwa kończąc. Dziś nie ma już wątpliwości, że nadciągająca zapaść demograficzna zmieni bardzo wiele zarówno w starzejącej się Polsce, jak i niemal całej Europie, zmagającej się zresztą z tym samym problemem. O załamaniu systemu emerytalnego była już mowa, ale to tylko wierzchołek góry lodowej problemów jakie pociągnie za sobą gwałtowne starzenie się społeczeństwa polskiego. Będą one dotyczyły bardzo wielu dziedzin życia od systemu opieki zdrowotnej poczynając, a na infrastrukturze komunikacyjnej kończąc. Dla wielu z nas może brzmieć to makabrycznie, ale odwieczne debaty o prawie do przerywania ciąży i eutanazji, zaczną z każdą dekadą nabierać nowego, już nie tyle światopoglądowego, co ekonomicznego wymiaru.
Co można zrobić? Dotychczasowe próby odwrócenia negatywnej tendencji demograficznej, za których symbol można uznać słynne becikowe, skończyły się fiaskiem. Jest oczywiste, że zachęty materialne nie mogą się sprowadzać do wypłacania jednorazowej zapomogi, której wysokość jest w dodatku niezależna od stanu majątkowego rodziców. Potrzebny jest rozbudowany system wsparcia finansowego i organizacyjnego (bezpłatne przedszkola i żłobki), zwłaszcza dla ludzi pragnących mieć troje i więcej dzieci. Dopiero bowiem upowszechnienie modelu „2+3” stworzy szansę na powolne wyjście z kłopotów w które sami się wpędziliśmy. Na tym jednak nie koniec, bo tą drogą nie uda się nam już wypełnić potężnej luki demograficznej narosłej w minionym trzydziestoleciu.
Kolejnym krokiem powinna być wielka akcja repatriacyjna, obliczona zwłaszcza na osoby o polskich korzeniach, mieszkające dziś na obszarze dawnego Związku Sowieckiego. Operację tego rodzaju przeprowadzili już przed laty z nie najgorszym rezultatem Niemcy. Jednak i to prawdopodobnie będzie niewystarczającym krokiem. Za dziesięć, piętnaście lat, może się okazać, że jedynym wyjściem pozostanie otwarcie naszych granic dla młodych imigrantów z państw Azji i Afryki, które wciąż biją rekordy w zakresie przyrostu naturalnego. Nie będzie to operacja łatwa i przyjemna, ale może być nieuchronna. Obecnie wciąż jeszcze możemy zrobić sporo by ograniczyć jej skalę do niezbędnego minimum, a także dobrze się do niej przygotować. Trzeba jednak mieć świadomość, że choć procesy demograficzne nie biegną tak szybko jak ekonomiczne, czy polityczne, to z każdym rokiem będzie to coraz trudniejsze zadanie.
Inne tematy w dziale Społeczeństwo