Najwyraźniej obaj pretendenci postanowili zmobilizować na środową debatę wszystkie siły, bowiem była ona dużo żywsza od tej niedzielnej. Na ofensywności zyskał zwłaszcza Jarosław Kaczyński, który przytaczając sposób głosowania konkurenta w Sejmie w różnych sprawach socjalnych skutecznie nadwyrężył tworzony przez Komorowskiego wizerunek. Merytorycznie Kaczyński był zatem lepszy, ale Komorowski okazał się znacznie skuteczniejszy na poziomie różnych tricków oddziałujących na emocje: od pierwszego chwytu z podaniem ręki rywalowi, aż po kończący debatę pomysł z podpisaniem konstytucji i wmontowaniem tego gestu w pomoc dla powodzian.
Komorowski nie został jednak znokautowany, a to oznacza, że Kaczyński ma wciąż znacznie trudniejszą sytuację od rywala. Po pierwsze ma znacznie większy elektorat negatywny, po wtóre zaś większość wyborców Napieralskiego o ile w ogóle pójdzie do głosowania, to raczej poprze kandydata PO. 4 lipca największe znaczenie może mieć właśnie frekwencja: im będzie niższa, tym większe będą szanse Kaczyńskiego. Wprawdzie w poprzednich wyborach (tych z 1995 i 2005) frekwencja w II turze była wyższa niż w I, ale też nigdy dotąd nie wybieraliśmy prezydenta na początku lipca.
Po dzisiejszej debacie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej umocniłem się w przekonaniu, że powszechne wybory prezydenckie nie mają sensu, bo kandydaci w obu debatach około 90 procent czasu poświęcili na spór dotyczący tego jaką politykę prowadziły w przeszłości i mają prowadzić w przyszłości polskie rządy. O polskim prezydencie było w nich jak na lekarstwo. Na tym właśnie polega oszustwo powszechnych wyborów prezydenckich.
Inne tematy w dziale Polityka