Nie było wyraźnego zwycięzcy niedzielnej debaty prezydenckiej, co zdawały się też potwierdzać miny obu kandydatów opuszczających studio telewizyjne. Bronisław Komorowski był bardziej ofensywny, ale jego zarzuty pod adresem Jarosława Kaczyńskiego dotyczyły spraw, których przeciętny telewidz nie jest w stanie samodzielnie zweryfikować. Pozostało zatem zaufanie do swojego faworyta.
Kaczyński był zdecydowanie bardziej konsekwentny w deklaracjach walki o wyrównywanie różnic społecznych, ale i Komorowski robił co mógł by odsunąć od siebie miano liberała. Wyraźnej wpadki nie zaliczył żaden z kandydatów, choć nie wątpię, że zwolennicy obu polityków będą sobie nieźle używać na przeciwnikach. Kaczyńskiemu dostanie się zapewne za deklarację, że o polskiej polityce wobec Białorusi trzeba rozmawiać z Rosją, zaś Komorowskiemu chociażby za dziwaczną ocenę, że nie ma Polski wschodniej i zachodniej.
Mam wrażenie, że jeśli Kaczyński chce wygrać w środę, to musi jednak zacząć bardziej zdecydowanie punktować Komorowskiego.
Na koniec: wielka szkoda, że przyjęto niekonfrontacyjną formułę debaty. W tych nielicznych chwilach, w których kandydaci wyłamywali się z ustalonego porządku i zaczynali bezpośrednią polemikę, robiło się naprawdę ciekawie. Gdyby to ode mnie zależało, to w środę dałbym obu panom godzinę czasu antenowego i zrezygnował w ogóle z redaktorek zadających pytania. To dopiero byłoby interesujące widowisko. Tak w zakresie kultury osobistej obu kandydatów, jak i ich zdolności do szybkiej riposty. Niestety tak było tylko podczas pamiętnej debaty Lecha Wałęsy z Alfredem Miodowiczem w 1988 r. I szybko się nie powtórzy.
Inne tematy w dziale Polityka