Antoni Dudek Antoni Dudek
166
BLOG

Odpowiadam Profesorowi Antoniemu Kamińskiemu

Antoni Dudek Antoni Dudek Polityka Obserwuj notkę 47

http://akaminski.salon24.pl/180127,przeoczony-moment-ustrojowy

Szanowny Panie Profesorze,

z systemem politycznym jest jak z samochodem. Ważne jest, kto go prowadzi, ale nawet mistrz kierownicy, jadący przechodzonym maluchem, nie zapewni nam tempa i komfortu jazdy, jaką zaoferować może początkujący kierowca, ale prowadzący nową limuzynę. Moim zdaniem ustrojowy pojazd którym Polacy podróżują od dwudziestu lat jest już coraz bardziej zużyty. Z każdym rokiem widać to coraz wyraźniej.
W 1990 r. uwagę opinii publicznej przykuwała „wojna na górze” między zwolennikami Lecha Wałęsy i Tadeusza Mazowieckiego, a następnie jej rozstrzygnięcie w wyborach prezydenckich. Obaj ci politycy są już od lat na marginesie sceny politycznej, ale po ich konflikcie Polska otrzymała w spadku rozstrzygnięcie ustrojowe, które jeszcze przez długie lata będzie rzutowało na kształt naszej polityki, a mianowicie zasadę obsadzania urzędu prezydenta w wyborach powszechnych. Jak trafnie zauważył już przed laty Jan Rokita, taki właśnie model prezydentury został „wymyślony na doraźne potrzeby polityczne w obozie wyborczym kandydata na prezydenta z roku 1990 Tadeusza Mazowieckiego”, a jego konsekwencją było powstanie urzędu „o znaczących uprawnieniach rządowych, któremu przeciwstawiony został pochodzący z nadania parlamentarnego premier”. W ten sposób powstała, jak ją nazwał Rokita, „reguła dwugłowej egzekutywy”, której nie zmieniła ani mała konstytucja z 1992 r., ani też obowiązująca po dzień dzisiejszy ustawa zasadnicza z 1997 r.
Polacy polubili wybory prezydenckie, czego dowodzi najwyższa – na tle innych głosowań – frekwencja, a także powszechne – choć konstytucyjnie  słabo uzasadnione – przekonanie, że prezydent jest ważniejszy od parlamentu i rządu. Znakomicie było to widoczne w trakcie podwójnej kampanii w 2005 r., w której wybory parlamentarne stanowiły ledwie rozgrzewkę przed walką o pałac prezydencki. Reguła „dwugłowej egzekutywy” sprawia, że choć Polska ma parlamentarno-gabinetowy system rządów, to nieustannie pada nań długi cień prezydenta wybieranego przez ogół obywateli.
Logicznym rozwiązaniem tego problemu byłaby albo rezygnacja z wybierania prezydenta w wyborach powszechnych i konstytucyjne ograniczenie jego kompetencji do funkcji czysto reprezentacyjnych (jak w Niemczech), albo też ustanowienie systemu prezydenckiego, w którym głowa państwa jest równocześnie szefem rządu (jak w USA).
Systemu prezydenckiego jak ognia boi się większość polskich polityków. Powód jest prosty. Przy jego zastosowaniu spadłaby rola parlamentu, który wprawdzie dalej uchwalałby ustawy i budżet, ale nie miałby już wpływu na skład rządu. Automatycznie znikłoby upiorne widmo pogrążonych w nieustannych konfliktach rządowych koalicji, które skutecznie zatruwają polskie państwo od lat. Większość polityków boi się też innego rozwiązania, które stwarzałoby szansę – choć już bez tak silnych  gwarancji, jak w przypadku systemu prezydenckiego – na stworzenie stabilnego rządu. Jest nim rezygnacja z obowiązującej od chwili narodzin III RP proporcjonalnej ordynacji wyborczej i zastąpienie jej ordynacją większościową. Wprawdzie od kiedy w 1993 r. wprowadzono pięcioprocentowy próg wyborczy, liczba ugrupowań obecnych w Sejmie spadła z 24 (tyle ich było po wyborach w 1991 r.) do pięciu lub sześciu, ale i tak od ponad dziesięciu lat żadna koalicja rządowa nie przetrwała pełnej kadencji parlamentu. Przy zastosowaniu jednomandatowych okręgów wyborczych, stanowiących podstawę ordynacji większościowej, liczba ugrupowań obecnych w Sejmie spadłaby do dwóch lub maksymalnie trzech i wreszcie pojawiłaby się szansa na jednopartyjny rząd większościowy, którego szef nie mógłby zwalać odpowiedzialności za swoje porażki na fatalnych koalicjantów.
Jednomandatowe okręgi są jednak niewygodne zarówno dla partyjnych liderów, jak i dla tych polityków, którzy mają problemy z osobistą popularnością, a swą pozycję zawdzięczają łasce tych pierwszych, zapewniających im tzw. mandatowe miejsca na listach wyborczych. W systemie większościowym liczą się bowiem tylko ci politycy, którzy potrafią wystąpić w roli autentycznych lokomotyw wyborczych i zdobywają największą liczbę głosów w swoim okręgu. W tym systemie każdy partyjny lider musi się liczyć z ich zdaniem, a równocześnie nie ma on szansy na wepchnięcie na ich grzbiecie do Sejmu swoich protegowanych.
 

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (47)

Inne tematy w dziale Polityka