Nie dość, że murawa na Bułgarskiej, jak mówią nasi, jest kompletnie do dupy, to jeszcze tak dzisiaj pada śnieg w Poznaniu, że kompletnie nie tylko nie da się tego meczu oglądać, ale i grać poważnie w piłkę też.
Nie wiem jakie trzeba mieć na nogach buty, o których rozgadują się komentatorzy, ale jakich by się nie miało, to wydaje się, że żadne nie są dostatecznie dobre na taki śnieg.
W takie dni jak dzisiaj nienawidzę miasta, nienawidzę tego największego miasta, choć oczywiście wiem, że żadne wielkie miasto w Polsce nie da się lubić w takie dni. Ale przynajmniej jak się jest w swoim ukochanym mieście, to jakoś się da takie dni przeżyć. Żeby była jasność, jakoś wielce nie narzekam, tak w ogóle, ale. Dzisiaj jechałam z roboty do domu 2 godziny, 2 godziny horroru, a byłoby przynajmniej 15 minut więcej gdybym na jednym ze skrzyżowań nie wykonała pewnego sprytnego ruchu. Tak czy inaczej, dzisiaj wykonałam najdłuższy przejazd z punktu A do punktu B w swojej karierze:-). Po drodze wkurzało mnie to i owo, jak między innymi jedna blodi, która się ciągnęła przede mną, znaczy się, ślimaczyła z tzw podjeżdżaniem, przeciągała się, trzymała ręce do góry, zaglądała w lusterko, a kiedy autobus chciał się przed nią właczyć do ruchu, to nagle, zamist go poprostu wpuścić ( w tym miejscu nie dało się nigdzie pospieszyć), to wówczas się ocknęła, i nagle siadła na zderzak gościowi przed nią, żeby tylko autobusu nie wpuścić. Autobus na szczęście się nie speszył, i tak przed tę pindę wjechał. Na koniec, jak już się uwolniłam z największego korka, oraz z blondi, to postanowiłam, że zdążę zrobić zakupy przed meczem, wypatrzyłam sobie miejsce, stoję, mrygam, a kołek z naprzeciwka postanowił, że jednak ma to w dupie, i sobie wjechał na wypatrzone przeze mnie miejsce. Za chwilę znalazłam dla siebie miejsce, i po zalodzonym chodniku zapierniczam do sklepu, do którego zmierza też kołek, który sobie wjechał na moje miejsce. Dogoniłam kołka, powiedziałam mu co miałam do powiedzienia, i tym akcentem zakończyłam całą tę niebezpieczną podróż do domu.
I to wszystko, cała ta aura, cały ten stres przywiozłam do domu, i siadłam do meczu. Obejrzałam wywiad z panem trenerem Rumakiem, który powiedział, że Lech na Bułgarską jechał z hotelu godzinę, i ledwo zdążyli na mecz. Znaczy się, wystarczy że spadnie trochę śniegu, jest większy wiatr, i od razu ludzie głupieją, a miasta stają w miejscu.
Jak siadam, czy to na stadionie, czy przed telewizorem do meczu Lech-Wisła, to mam przed oczami tylko jeden mecz, jak sobie przypominam z sezonu 2005/2006, kiedy to na Reymonta dostaliśmy w dupę 5-1, jedyną bramkę dla Lecha strzelił Gajtkowski, bylam na tym meczu (Kibiców Lecha wówczas nie było, bo Wisła miała zamknięty sektor dla gości) i już zawsze będę pamiętała ten mecz, ten wynik, tę atmosferę, te śpiewy, wszystko, i mój stres też.
To są takie mecze, które robią w głowie Kibica przełom, od tego czasu już jedna myśl, zwycięstwo, i to jak najwyższe. Dobry rewanż mieliśmy na Bułgarskiej w sezonie 2004/2005, tak się poskładało, że na tym meczu także byłam.
Różnie bywa, wiadomo, mówię tylko o tym co się dzieje w głowie kibica.
PS 22,05 przestalo padać tak obficie
PS2 22,30, koniec meczu, Lech Poznań 2 - Wisła Kraków 0
I tak być powinno, tak powinniśmy grać u siebie, cały mecz na połowie przeciwnika, wysoko w obronie, i zawsze musi nam coś wpaść.
Inne tematy w dziale Rozmaitości