Rozmowa z Andrzejem Szmakiem, redaktorem naczelnym „Nowości” w latach 1990-1995
50-lecie toruńskiego dziennika „Nowości” to znakomita okazja do podsumowań i przemyśleń. A materiał do refleksji jest bogaty.
Powiedzmy od razu, że refleksji niekoniecznie i nie zawsze optymistycznych.
Kiedy małżonkowie obchodzą złote gody, to wolą wspominać raczej chwile przyjemne.
Tyle tylko, że nie rozmawiamy o uroczystości dostojnych jubilatów, ale o ważnej instytucji lokalnego życia publicznego, jaką były bez wątpienia od chwili powstania „Nowości”.
Zdaje się, że nie jest Pan w przesadnie zażyłych stosunkach z obecną redakcją gazety?
Moje osobiste relacje z dziennikarzami i kierownictwem gazety nie mają nic do rzeczy. Szkoda tylko, że ta rocznica nie stała się okazją do rzetelnej analizy i oceny całego okresu jej istnienia. W tych marginalnych wspominkach zamieszczanych w „Nowościach” za dużo jest czarnych dziur i przemilczeń, zwłaszcza dotyczących roli „Nowości” w czasie stanu wojennego i okresu przełomu początku lat 90-tych, czyli lat, kiedy byłem nie tylko redaktorem naczelnym „Nowości”, ale i prezesem dziennikarskiej spółdzielni wydawcy gazety, a przy okazji inicjatorem i pierwszym prezesem reanimowanego po kilkudziesięciu latach Radia Toruń.
Być może ta zdawkowość, powierzchowność i bylejakość publikacji rocznicowych wynika z faktu, że właścicielem „Nowości” są od wielu już lat niemieckie koncerny prasowe, aktualnie Polska Press Grupa wchodząca w skład koncernu Verlagsgruppe Passau, która przejęła w Polsce 20 czyli prawie wszystkie tytuły prasy regionalnej i 170 gazet lokalnych. Przy czym uwaga niemieckich wydawców skupia się obecnie głównie na tym, jak nie dopuścić do repolonizacji prasy regionalnej i utrzymać monopol na polskim rynku prasy codziennej. Cała reszta mniej ich interesuje.
Początki gazety toną we mgle spekulacji i domysłów.
Istnieje kilka mniej lub bardziej wiarygodnych hipotez na temat inspiratorów i ojców założycieli „Nowości”. Jedno jest pewne, w czasach, kiedy „Nowości’ pojawiły się w Toruniu, czyli w drugiej połowie lat 60-tych ubiegłego wieku, prasa prawie w całości była kontrolowana przez partię za pośrednictwem koncernu RSW. Nowy dziennik i to jedyny w Polsce w mieście wówczas powiatowym, nie mógł się ukazać bez zgody wydziału prasy komitetu centralnego partii. A tam wpływy lokalnych watażków partyjnych nie sięgały. Z kolei bydgoskie instancje partyjne nigdy nie były zainteresowane rozwojem prasy w Toruniu. Miała nam wystarczyć „Gazeta Pomorska”, organ komitetu wojewódzkiego partii. Aby zatem toruńska gazeta mogła powstać, potrzebne było poparcie kogoś takiego jak pochodzący z Inowrocławia prominentny aparatczyk, sekretarz kc partii Stefan Olszowski. Tak się złożyło, że Olszowski miał w Toruniu kilku serdecznych kolegów z czasów młodości, zwłaszcza wśród lekarzy. Istnieją twarde dowody na to, że pomysł utworzenia w Toruniu lokalnej gazety codziennej narodził się podczas jednego z takich kameralnych spotkań z toruńskimi przyjaciółmi.
„Nowości” to był kaprys, gest Olszowskiego wobec toruńskiego środowiska, w przypływie dobrego humoru. A to, że własna gazeta była Toruniowi potrzebna nie miało moim zdaniem przy podejmowaniu decyzji o jej powstaniu większego znaczenia.
Pierwszym redaktorem naczelnym został Henryk Jankowski, dotrwał na tym stanowisku do roku 1975.
Pierwszym naczelnym „Nowości” był związany z Toruniem dziennikarz „Gazety Pomorskiej” i członek partii, bo inaczej być nie mogło. Miał ciężko, bo startował z gazetą popołudniową o rachitycznej objętości i niewielkim nakładzie, z małym zespołem w trudnych warunkach lokalowych, na dodatek z podporządkowanym bydgoskiej drukarni prasowej harmonogramem druku.
Przed drugą wojną światową w Toruniu było kilka maszyn rotacyjnych pozwalających na druk gazet, po wojnie nie została ani jedna.
Pomimo partyjnej legitymacji red. Jankowski nie był ulubieńcem lokalnych bonzów partyjnych, co gorsza po jego postawie i zachowaniach od razu było widać, że pochodzi z innej bajki. Po utworzeniu województwa toruńskiego w roku 1975 sfrustrowani towarzysze z Bydgoszczy postanowili przeprowadzić czystki i obsadzić wszystkie ważniejsze stanowiska w Toruniu swoimi ludźmi. Doszło do tego, że nie tylko wojewoda i sekretarze partii, ale nawet prezes Towarzystwa Miłośników Torunia zostali przysłani z Bydgoszczy. Red. Jankowskiego pozbyto się pod absurdalnym pretekstem. Chodziło o rysunek satyryczny mojego przyjaciela red. Stanisława Świątka przedstawiający rękę wojewody toruńskiego tow. Przytarskiego ćwiczącego podpis opatrzony komentarzem: „I podpisać się trzeba po wojewódzku”.
Przysłany oczywiście z Bydgoszczy na miejsce red. Jankowskiego, ówczesny zastępca redaktora naczelnego „Gazety Pomorskiej” ciężko partyjny Zefiryn Jędrzyński opisuje w swoich wspomnieniach, jak to delegowano go do Torunia, aby ratował „Nowości” przed upadkiem. Tyle, że tak naprawdę to ja je ratowałem, ale wiele lat później, w roku 1990.
Po Zefirynie Jędrzyńskim nastał stan wojenny i komisarz red. Emil Marczuk
A po red. Marczuku została mi szuflada w redakcyjnym biurku ze zrolowanym portretem Lenina i odznaką zasłużonego ormowca. Młodszym czytelnikom należy się wyjaśnienie, że ORMO czyli Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej to była w Polsce Ludowej paramilitarna formacja bardzo zasłużona w tłumieniu wszelkiego rodzaju rozruchów. Należeli do niej głównie robotnicy, ale w Toruniu trafiali się nawet aktorzy.
9 maja 1990 r. był Dniem Zwycięstwa. Także Pańskiego.
Tak bym tego nie nazwał. Po pierwsze zmieniła się data Dnia Zwycięstwa, a po drugie to ja się na naczelnego „Nowości” nie pchałem. Po prawie dwudziestu latach pracy w prestiżowych tytułach prasy warszawskiej z Toruniem łączyły mnie tylko wspomnienia i więzy rodzinne. Przeważyło poczucie obywatelskiego obowiązku i wsparcia w potrzebie młodej polskiej demokracji, do czego gorąco mnie namawiał w czasie podróży ekspresem „Kujawiak” ówczesny poseł i późniejszy senator Jan Wyrowiński.
Kiedy odbierałem w Warszawie nominację z rąk głównego likwidatora partyjnego koncernu RSW dr Drygalskiego usłyszałem, że ewentualne zmiany kadrowe należy przeprowadzać łagodnie w „białych rękawiczkach”. To powinno było wzbudzić moje zaniepokojenie, ale jakoś mi umknęło.
Jak odnalazł się Pan w „starych strukturach”? A raczej, jak „stare struktury” zareagowały na Pański wybór?
Entuzjastycznie, oczywiście do czasu. Pierwsze donosy pojawiły się dopiero po roku. Już na samym początku okazało się, że „Nowości” poza tytułem nie posiadają właściwie niczego, a budynek, w którym mieściła się redakcja jest prywatną własnością. Trzeba było szukać nowej siedziby, zmieniać technologię druku na nowoczesny i pionierski na polskim rynku prasowym fotoskład, a w pierwszej kolejności walczyć o wydanie poranne (wcześniej „Nowości” trafiały z drukarni w Bydgoszczy do Torunia najwcześniej koło południa) i sobotnie, zwiększać nakład i zasięg gazety. W ciągu pięciu lat zdominowaliśmy rynek lokalny, nakład gazety skoczył z niecałych 20 do 40 tys. wydania codziennego i z 40 do ponad 80 tys. wydania magazynowego z kolorowym dodatkiem telewizyjnym. Na koniec roku 1995 spółdzielnia dziennikarska wydająca „Nowości” miała półtora miliona czystego zysku i ani złotówki kredytu. Pracowało w niej prawie sto osób, z czego ponad 30 w samym zespole dziennikarskim. Niejako przy okazji wspólnie z wojewodą Kwiatkowskim i prezydentem Wieczorkiem założyliśmy w roku 1992, a właściwie przywróciliśmy, Radio Toruń, nawiązując do radiowych tradycji przedwojennego Torunia.
Dzisiaj dziennikarze„Nowości” często piszą o znaczącym „sukcesie kolektywnym”, jaki gazeta odniosła w tamtych latach. Odpowiada Panu ten termin?
Do sukcesów kolektywnych jestem nastawiony nieufnie. Kolektywnie to koleżeństwo ze spółdzielni dziennikarskiej rozstało się ze mną po pięciu najtrudniejszych latach w historii gazety, po czym niewiele później sprzedało gazetę Niemcom, w sposób nie do końca legalny i przy biernej postawie samorządu lokalnego, który mógł transakcję zablokować. Przy czym byli spółdzielcy, a wśród nich były osoby związane z „Nowościami” od pierwszego wydania, nie dostali z kwoty uzyskanej ze sprzedaży gazety i budynku redakcji ani grosza.
Jak obecnie, Pańskim zdaniem, wygląda kondycja „Nowości”?
Niemieccy właściciele zunifikowali wszystkie swoje polskie gazety regionalne. ”Nowości” to dzisiaj gazeta o zaledwie kilkunastotysięcznym nakładzie i niewielka, kilkuosobowa redakcja zarządzana z Bydgoszczy, produkująca artykuły lokalne poutykane pomiędzy materiałami dostarczanymi przez agencję informacyjną koncernu wszystkim gazetom wchodzącym w skład Polska Press Grupa. To się ma nijak do potrzeb i aspiracji uniwersyteckiego miasta. O jakości i rzetelności wielu publikacji nie będę się wypowiadał. Krótko mówiąc „Nowości” to cień gazety sprzed lat. Płakać z tego powodu nie ma potrzeby, ale jednak trochę żal.
Ale czy nie wygląda to czasem tak, że kiedy ja, Andrzej Szmak, byłem naczelnym „Nowości”, to gazeta rozkwitała, a to, co było przed i po liczy się tak sobie?
Upraszcza Pan sprawę, nie sposób 50-letniej historii gazety i ludzi z nią związanych zarówno dziennikarzy jak i czytelników, sprowadzić do wspólnego mianownika. Każdy powinien zrobić własny rachunek sumienia. A reszta to sprawa historyków.
Rozmawiał Robert Kamiński
Andrzej Szmak - absolwent wydziału prawa UMK, dziennikarz, reporter, felietonista (ITD, Przegląd Tygodniowy, Wprost, Przegląd Sportowy, Polskie Radio, Polska Kronika Filmowa, dyrektor programowy TVP w Bydgoszczy, redaktor naczelny dziennika toruńskiego "Nowości" i "Ilustrowanego Kuriera Polskiego"), pomysłodawca i dyrektor Festiwalu Piosenki i Ballady Filmowej. Odznaczenie Ministra Kultury: "zasłużony dla kultury polskiej"
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Kultura