Zdjęcie: Alpejski
Zdjęcie: Alpejski
Alpejski Alpejski
1846
BLOG

W górach głupota bywa zazwyczaj śmiertelna

Alpejski Alpejski Alpinizm Obserwuj temat Obserwuj notkę 73

Ostatnie przypadki śmierci w alpejskich lawinach pokazują pewien schemat zachowań i profil osobowościowy poszkodowanych. Za wyjątkiem jednego przypadku, wszyscy z narciarzy, którzy zostali zabici przez lawiny, znajdowali się na trasach zamkniętych z powodu zagrożenia, lub poza trasami.

Ten jeden wyjątkowy wypadek też wart jest opowiedzenia, bo jego przebieg pokazuje, całkiem realną sytuację, choć, na co dzień wydaje się wręcz niemożliwą. Otóż nauczyciel będąc z grupą uczniów na szkolnym wyjeździe, prowadząc tę grupę na dobrze przygotowanej trasie, utracił kontrolę nad nartami i wjechał w głęboki śnieg poza trasą. Upadł lecąc głową do przodu i zanurkował w głębokim śniegu, z którego nie potrafił się wydostać. Uczniowie też nie byli w stanie udzielić mu pomocy, bo śnieg sięgał im po szyję! Na oczach całej grupy nauczyciel udusił się, do końca próbując wydostać się ze śniegu.

Absurd? Nie. Przypominam sobie, jak jako młody chłopak zjeżdżałem z Kasprowego do wyciągu na Goryczkowej w bardzo gęstej mgle. W latach siedemdziesiątych praktycznie na tym terenie nie używano ratraków, a trasa zjazdowa była bardzo skromnie wyznaczona drewnianymi tyczkami. Wydawało mi się, że trasę znam na pamięć. Zresztą odgłosy pracującego wyciągu wydawały się swoistym rogiem mgielnym. Pojechałem za źle założonym śladem, który nagle się urwał zasypany śniegiem. Było to, jak mi się wydawało, jakieś 200 metrów powyżej stacji w miejscu gdzie Dolina Pod Zakosy przechodzi w wąski żleb. Żleb zachęcał, aby się nim puścić, bo wypełniony był na tyle śniegiem, że zniknął nawet obecny tu zawsze latem prożek z małym wodospadem. Miałem wtedy narty „Rossignol Strato” o długości 2,2 m, wysokowysklepione gigantówki. Nie chciało mi się podchodzić w głębokim śniegu jakieś 20 - 30 metrów w górę, aby trawersem dostać się z powrotem do trasy zjazdowej, którą w oczywisty sposób zgubiłem. Wiedziałem o tym, a jednak żleb kusił zjazdem w głębokim śniegu, zapraszał wygodnym i efektownym podjazdem pod dolną stację. No i puściłem się nim w dół, choć było dość wąsko, a moje gigantowe narty nadawały się do tego celu całkiem średnio, a w zasadzie w ogóle.

Jazda żlebami nie była mi obca, ale zawsze jeździłem na firnie, a tu śnieg coraz głębszy, co gorsza od lewej i prawej strony pojawiła ściana dorodnego lasu świerkowego. Pogorszyło to sytuację, bo tu nie operowało dostatecznie słońce i od wiatru było wszystko osłonięte, więc śnieg był całkowicie sypki i bardzo lekki. Poruszałem się coraz wolniej, a narty nie dawały się wynurzyć ze śniegowej kipieli. Mgła pogarszała klaustrofobiczne uczucie. Gdzieś w górze z prawej strony słyszałem charakterystyczne mlaskanie rolek wyciągu na podporze i przygłuszone rozmowy jego pasażerów. W pewnym momencie śnieg sięgał mi już piersi i pozostałem w bezruchu. Każde drgnienie nartą powodowało, zapadanie się jeszcze głębiej w śniegu. Fatalna pułapka – pomyślałem, ale tylko z powodu głupiej dumy nie wrzeszczałem o pomoc. Miałem takie stalowe kijki, z talerzykami skórzano-metalowymi. Rozpaczliwie szukałem nimi oparcia, aby odepchnąć się w stronę lewego brzegu żlebu, gdzie widoczne były gałęzie kosodrzewiny wystające nad śnieg. Ale nic z tego. Świadomość, że pod moimi nartami znajduje się jeszcze niewiadomo ile śniegu, powodowała uczucie paniki. Do lewego ograniczenia żlebu miałem jakieś 2,5 metra i nie mogłem się wygrzebać w tamtą stronę. Każdy ruch powodował tylko pogrążanie się w białym pyle, który sięgał mi już po szyję. Dopiero w tym momencie poczułem, że krawędź jednej narty chrobocze o jakiś głaz, na którym oparła się dość pewnie. Pozwoliło mi to rozpocząć myślenie nad tym jak wygrzebać się z tej sytuacji. Głupio mi było wołać o pomoc… Z kijków wyszarpałem talerzyki, co dało mi szansę na lepsze sondowanie otoczenia w poszukiwaniu punktu oparcia. Po kilkominutowym sondowaniu oparłem kijki o coś, co wydawało mi się pniem drzewa leżącym w poprzek żlebu, na głębokości nie wiele większej niż oparta narta. Miałem wiązania „Markera” słynne Rotomaty. Poruszałem ostrożnie nartami w nadziei, że nie wypną, bo bez nart sytuacja wydawała się beznadziejną. Przyznam, że wykonując najdziwniejsze ruchy zupełnie na wyczucie, opierając się na kijkach, udało mi się dziobami nart zahaczyć o brzeg żlebu. Adrenalina powodowała, że nie czułem zmęczenia i jakoś wygramoliłem się w miejsce gdzie śniegu było po pas. Wyjście ze żlebu nie było wcale łatwiejsze, pod nartami zgrzytała skała i co chwila obsuwały się one po jakiś skałach. W pewnym momencie jedna narta wypięła. Dobrze, że wtedy używano pasków łączących nartę z nogą, co zapobiegło jej zgubieniu w białej topieli, ale wypięta narta zachowywała się jak kotwica. Z 20 minut zajęło mi wydobycie jej na powierzchnię i … Okazało się, że wiązanie wypinając wyrzuciło tylną sprężynę z jarzma, co było typową wadą pierwszych Rotomatów. Włożenie jej na mrozie przez 12- latka wydawało się beznadziejnym zabiegiem. Utkwiłem na zboczu rynny żlebu na dobre i zastanawiałem się, co począć, bo bez wpiętej narty wszelkie szanse na wgramolenie się były małoprawdopodobne. Wezwać pomoc? Cholera, jak się dowie mój tata, co nawyprawiałem, to będzie szlaban na samotne zjazdy z Kasprowego – pomyślałem. Do dziś nie wiem w jaki sposób udało mi się wdusić tę cholerną sprężynę w jarzmo, i zapiąć nartę. Kiedy wreszcie trawersując las wydostałem się na trasę zjazdową było dziwnie pusto. Okazało się, że w międzyczasie z powodu mgły zamknięto wyciąg, a ja w żlebie spędziłem ponad 2 godziny!

Miałem 12 lat i na tym mogło się skończyć moje całe życie.

Tą nauczkę zapamiętałem sobie i kiedy już wspinałem się, czy jako posiadaczowi tytułu trenera i instruktora narciarstwa wydawało mi "żem taki dobry narciarz", zawsze dawało mi to wspomnienie właściwą dawkę samokrytycyzmu i działało jak kubeł zimnej wody na rozgrzaną głowę. Nigdy więcej nie zdarzyła mi się w górach sytuacja niebezpieczna, zawiniona przeze mnie.

Co zrobiłem nie tak? Po pierwsze - kiedy zorientowałem się, że nie jestem na trasie powinienem wrócić się po własnych śladach do miejsca w którym straciłem z nią kontakt. Po drugie – w żadnym wypadku nie zapuszczać się w żleb, a szczególnie na nartach, które posiadałem. Po trzecie – kiedy zorientowałem się, że w żlebie zalega dużo sypkiego lekkiego śniegu, powinienem natychmiast wytrawersować z jego rynny, nie dopuszczając do zahamowania jazdy, który to stan całkowicie zatopił moje narty w białym puchu. Czy powinienem wzywać pomoc? Oczywiście, że tak. Dużo błędów? Cała masa.

No wracam do współczesnych Alp. Jacy ludzie pchają się poza trasy?

Odpowiedź może być zaskakująca. To zazwyczaj doskonale zarabiający i ustawieni w życiu, często kierujący dużymi zespołami ludzkimi ludzie sukcesu. Wśród ratowników powstał nawet taki profil osobowościowy przeciętnej ofiary, określony hasłem - znudzeni życiem i sukcesem. We współczesnym świecie, aby zajmować pewne stanowiska ludzie przybierają agresywne postawy, to powoduje że żyją z dużym poziomem adrenaliny stymulującej ich do działania. W pewnym momencie wyzwania zawodowe przechodzą w rutynę. Zazwyczaj tacy osobnicy cierpią wtedy na rozległy zespół cech osobowościowych, zniekształcający ich postrzeganie rzeczywistości. Jedną z cech dominujących jest ogromna arogancja i przekonanie o swojej sile. To przekonanie jest tak silne, że doskonale wyposażeni w najnowsze zdobycze techniki – jak airbag’i lawinowe – uznają, że nic im się nie stanie w konfrontacji z naturą. Psycholodzy mówię tu też o cechach takich jak, wyrobione w podświadomości przekonanie, że wierząc we własne siły są w stanie zatrzymać lub nie ściągać na siebie nieszczęść. Oni naprawdę wierzą, że jak nie zakładasz złego obrotu zdarzeń to one nie wystąpią. Zdarzają się tylko tym, co bojaźliwie podchodzą do życia i mają formę samospełniającej się przepowiedni – wyrecytował mi pewien trener ustawień Hellingera – ezoterycznej metody treningu osobowości i rozwiązywania problemów, niezwykle popularnej w Niemczech.

Niedawno miałem okazję rozmawiać z człowiekiem niezwykle bogatym, który chełpi się tym, że jeździ poza trasami. Osobowość niezwykle arogancka, przekonana o własnej wyższości nad wszelkim bytem. Tak sklasyfikowałem go po 20 minutowej rozmowie. Na swojej komórce pokazywał mi nagrane kamerą „GoPro” wyczyny, stale podkreślając - ta cholerna kamera nie oddaje jak tam naprawdę było stromo. W pewnym momencie przerwałem patrząc się mu głęboko w oczy, powiedziałem – wiem jak tam było stromo, potrafię sam ocenić tę sytuację. Od kilkudziesięciu lat jest trenerem i instruktorem narciarstwa zjazdowego. Nauczyłem setki ludzi jazdy na nartach, od trzylatków do sześćdziesięciolatków i wierz mi proszę, potrafię ocenić, w jakim stanie psychicznym znajdujesz się teraz w życiu, podejmując a przede wszystkim przechwalając się swoimi wyczynami. Wierz mi to bardzo niebezpieczny stan arogancji. Szkoda, bo masz dwie śliczne córki, wielki dom, w którym czeka na ciebie mądra i kochająca żona. Chcesz sobie zrobić krzywdę? Brakuje ci kicku adrenaliny?

Jego twarz przybierała wszelkie odcienie czerwieni, gdyby spod zębów mogły być krzesane iskry, to wglądałby jak fajerwerk. Czy pomyślał, czy przemyślał, co mu powiedziałem? Obawiam się, że w tym stanie arogancji nie jest zdolny do refleksji. No, ale próbowałem, próbowałem mu coś wytłumaczyć, jedyną metodą dającą nadzieję na opamiętanie – werbalnym strzałem w pysk. Pozostaje mi wierzyć, że kiedy wpakuje się w kłopoty - a wpakuje się niechybnie, jeśli nie zmieni postępowania - nie opuści go szczęście…

Kochani! Nie ma sposobu na lawiny innego, niż unikać z nimi kontaktu! Te utworzone z lekkiego śniegu, pędzą czasem i 300 km/h! Te z ciężkiego są wolniejsze, ale mielą wszystko, co dostanie się do ich wnętrza z potworną siłą. Co więcej po zatrzymaniu masa śniegu natychmiast zastyga tworząc „betonową” pułapkę, z której - nawet jak przeżyjecie porwanie - nie dacie rady się wykopać o własnych siłach.

Czas na wykopanie was żywych to statystycznie rzecz ujmując jakieś kilkanaście minut.

Przypatrzcie się i zapamiętajcie to, że aby przeżyć zasypanie lawiną szansę są jedynie 53%. W większości wypadków jedynie, kiedy pomocy udzielą wam wasi pozostali na powierzchni partnerzy!!! 41% porwanych, uratowanych zostaje przez natychmiastową pomoc partnerów. Tylko 12% przez ratowników! 47% zasypanych nie przeżywa porwania przez lawinę w ogóle. Zasypany ma następujące szanse na przeżycie jednej godziny: 57% na głębokości 1 metra; 40% na głębokości 2 metrów; 19% na głębokości 3 metrów! Zasypany na głębokości 3 metrów nie ma żadnych szans przeżyć dłużej niż 2 godziny!

Te dane to statystyka wypadków prowadzona przez służby austriackie przed rozpowszechnieniem airbagów. Lecz jeśli osoba posiadająca taki airbag zostanie zasypana, statystyki te nie różnią się znacząco. Airbag ma na celu głównie spowodowanie, abyście na zasadzie zjawiska sedymentacji, utrzymali się na powierzchni lawiny! To podobnie jak w paczce z Müsli, na powierzchni znajduje się najczęściej najwięcej dużych najsmakowitszych kawałków rodzynek, suszonych owoców i chrupek… Producenci tych urządzeń mamią, że ryzyko przeżycia zwiększa się u posiadacza takiego urządzenia o 50%. Jednak każdy smakosz Müsli wie, ile smakowitych dużych kąsków można znaleźć głęboko w paczce z płatkami. Przyznam, że rozumiem chęć zarobienia pieniędzy przez firmy, ale żaden airbag nie gwarantuje bezpieczeństwa, zwiększa jedynie prawdopodobieństwo zresztą mierzone wyłącznie w przypadku lawin składających się z lekkiego śniegu. Dane statystyczne skuteczności airbagów są bardzo różne i stanowią chyba najbardziej sprzeczny zbiór danych w historii ratownictwa górskiego, z tego powodu nie podaję ich wam tutaj w ogóle.


Alpejski
O mnie Alpejski

Nie czyńcie Prawdy groźną i złowrogą, Ani jej strójcie w hełmy i pancerze, Niech nie przeraża jej postać nikogo...                                                                     Spis treści bloga: https://www.salon24.pl/u/alpejski/1029935,1-000-000

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (73)

Inne tematy w dziale Sport