Był środek nocy, kiedy ze snu wyrwały mnie znajomo brzmiące słowa – kurwa chujowe śledzie, wbić się nie da!
Reszta lokatorów małego kempingu w Chamonix, została też obudzona, bo ze wszystkich stron słychać było znaczące pochrząkiwania, a wreszcie ktoś zawołał – be quiet! Ale przekliniaków, to wcale nie zraziło, bo chyba nie zrozumieli komunikatu i jeden z nich wrzasnął – co ten chuj złamany od nas chce?
Camping ten zamieszkiwany jest przez mieszane towarzystwo, dobrze przygotowanych do wspinania łojantów. Akurat była duża grupa Anglików kosząca tydzień w tydzień ekstremalne standardy w okolicach Mont Blanc toteż, kiedy następnego dnia nowi klnący jak szewcy przybysze, wyleźli z namiotów, ekipa Angoli bacznie im się przyglądała. Do tej grupy dołączyłem i ja.
Widowisko było przednie. Grupa Polaków przyjechała dużym terenowym samochodem obklejonym napisami informującymi, że chodzi o grupę ratownictwa z pewnej dolnośląskiej miejscowości. Chłopcy komunikowali się bez używania języka powszechnie uznawanego za literacki, a chuje i kurwy wypełniały powietrze tak gęsto, że miałem wrażenie, że mimo przepięknej pogody, nie widzę już okolicznych szczytów.
W oczach łojantów z kampingu widziałem spore zdumienie, kiedy ta polska ekipa wysypała na murawę swoje wory ze sprzętem. Wszystko było fabrycznie nowe i z przywieszonymi jeszcze metkami. Kiedy próbowali pociąć pętle z rurowej taśmy asekuracyjnej, zaczął się prawdziwy cyrk. Angole mieli dzień odpoczynkowy, toteż z piwkiem w ręku zasiedli i bacznie obserwowali dziwowisko. Próby zapinania raków, tyłem do przodu, przewieszanie pętli w czekanach przez otwory przeznaczone do zupełnie innych celów.
Po kilkunastu minutach łojanci machnęli ręką i poszli wylegiwać się na karimaty przed namiotami. Niestety Polacy ulokowali się niedaleko mojego namiotu i podczas gotowania porannej zupy owsianej skazany byłem na słuchanie ich dialogów.
Coraz głośniej mówili o „szturmie” na „Blanka”- jak nazywali, najwyższy szczyt Alp - który to „szturm” miał rozpocząć się już następnego dnia. Cholera to kompletni idioci, ale muszę z nimi pogadać, bo jak się pozabijają, to będę do końca życia mieć świadomość, że nie próbowałem zapobiec tragedii – pomyślałem i ruszyłem w ich stronę.
Część! Widzę, że przywieźliście mnóstwo szpejów. Co zamierzacie wkosić? – zagaiłem rozmowę.
Kosić? – zdumiał się mój rozmówca. No, na co chcecie wejść – poprawiłem się.
My jesteśmy wyprawą na Mont Blanc – odpowiedział jeden z nich, okraszając to jedno zdanie kilkoma kurwami.
Kiedy ruszacie? – zapytałem.
Jutro, idziemy do pierwszego obozu - wypalił jeden z nich.
Ooooo? To ambitnie – odpowiedziałem, zastanawiając się nad otchłanią ludzkiej głupoty. Wiecie, że to wysoka góra i wymaga odrobiny przygotowania? – ciągnąłem zastanawiając się nad tym jak odradzić im wyjście w góry. Macie aklimatyzację? – zapytałem.
A klimatyzację mamy! Ale po drodze się nam zjebała – odpowiedział wyglądający na herszta tej grupy dryblas.
Nie rozumiem – odpowiedziałem. A facet prowadzi mnie do samochodu i pokazuje na pokrętła klimatyzacji i mówi – burmistrz kupił nam nowy samochód, ale już Niemczech nam się spierdoliła. Całą drogę było w chuj gorąco…
Opowiedziałem Wam tę historię nieprzypadkowo.
Parę dni temu w masywie Mont Blanc zginęła Polka, w łatwym terenie poślizgnęła się na śniegu. Nie mała założonych raków, nie potrafiła używać czekana, aby zahamować upadek na śniegu. Ratownicy francuscy stwierdzili, że jakość wyposażenia nie budziła zastrzeżeń, jednak nie była przygotowana do poruszania się w górach. Co gorsza grupę prowadził samozwańczy przewodnik z Polski, bez uprawnień. Już kiedyś na moim blogu pisałem o sprawie nijakiego Szumnego, który poprowadził na śmierć licealistów z Tychów. Został on ukarany wyrokiem dwóch lat więzienia w zawieszeniu. Mam nadzieję, że samozwańczy przewodnik tej Polki nie dostanie wyroku w zawieszeniu.
Brak szacunku dla życia ludzi, idzie w tym wypadku w parze z nieprzestrzeganiem przepisów, wyraźnie mówiących o tym, jakie uprawnienia powinien posiadać przewodnik w górach wysokich.
Inne tematy w dziale Sport