Zapach nowej książki jest niepowtarzalny. Ja zaczynam czytać każdą książkę od jej powąchania. Rozchylam strony i wciągam w nozdrza ten zapach farby drukarskiej i papieru. Niedawno zamówiłem sobie monografię samolotu myśliwskiego Hawker „Hurricane”. Nie mogłem się oprzeć pokusie posiadania tej pozycji na półkach mojej biblioteki. Kolejna książka odezwie się bolącym kręgosłupem przy przeprowadzce, bo dołączy do ponad trzytysięcznej kolekcji.
Prawie dwie tony książek cieszą i łaskoczą moją próżność. Jednak ta obudziła wiele wspomnień, których nawet się nie spodziewałem.
Jakoś tak się układało, że nigdy nie miałem czasu na pochylenie się nad „Hurricanem”. Bitwa o Anglię, dywizjon 303 i 302, parę zdjęć małe monografie z serii „Profile”, kilka książek opisujących ogólnie ten samolot – ot wszystko, co miałem na ten temat. Jakoś umknęło mi, że ten samolot był koniem roboczym RAF, wszędzie tam gdzie „Spitfire” był zbyt delikatny, zbyt trudny w pilotażu.
Rzuciłem się do czytania, od poszukania informacji o polskich „Hurricanach” i to przywołało wspomnienia.
Kiedy omawiana jest Bitwa o Anglię autor wymienia dywizjony 303 i 302, do tego czeskie 310 i 312. Pojawia się informacja o polskich asach w angielskich dywizjonach. Czytam i serce mi się raduje, i z każdym kolejny zdaniem, przypominają mi się obrzydliwe „demaskatorskie” artykuły w polskiej prasie po 1989 roku, pisane w sensacyjnym tonie – Polacy oszukiwali, Polacy zawyżali liczbę zestrzeleń, najnowsze ustalenia pokazują całą prawdę o „bohaterstwie” pilotów, kiedy zgłaszali zestrzelenia Luftwaffe nie staciła ani jednej maszyny w miejscu zgłaszanej walki…
Tak czytając te demaskatorskie artykuliki czułem się zażenowany, jakby winny, że je czytam. Wszak osobiście poznałem kilku polskich lotników i wierzyłem im, wierzyłem ich honorowi. Te artykuły miały moc.
Parę lat temu pewna młoda stażem emigrantka, kiedy opowiadałem zasłuchanym Francuzom o polskich lotnikach, napadła na mnie z furią, wykrzykując, że to tylko polskie narodowe mity, że Polacy nic nie znaczyli, że ona słyszała to od pilota dywizjonu 303 i czytała w prasie. To trzech, może czterech pilotów było i dorobiona cała legenda. Pamiętam zaskoczenie Francuskich słuchaczy, chyba nigdy wcześnie nie widzieli nic podobnego. Ta kobieta podobno dobrze wykształcona, była wyraźnie wkurzona na moją opowieść, jakby ktoś rozdrażnił tygrysa. Ja już wtedy długo poza Polską, westchnąłem cichutko w stronę rozsierdzonej emigrantki – wiesz, co wam tam w Polsce do głowy wtłaczają, niedługo zaczniecie przepraszać, że oddychacie.
Kiedy jeszcze wąchałem z radością książkę, przypomniał mi się Witek Liss z Wrocławia i jego uśmiechnieta gęba. Przyjdzie kit będzie git – mawiał zawsze, kiedy odbierał pocztę. Ale nie o taki kit chodziło jak myślicie.
Witek Liss był wybitnym znawcą historii lotnictwa i absolutnym fanatykiem modelarstwa plastikowego. To słowo kit oznaczało u niego zestaw do sklejania, tak jak w jezyku angielskim. Ach! On miał w swoim mieszkaniu ponad 400 modeli samolotów. Airfixy, Revelle, Tamiye i Hasegawy – przyszedł kit był git i roześmiana twarz Witka. Każdy zazdrościł mu tej kolekcji, na którą pracował dorabiając sobie publikowaniem w angielskich wydawnictwach monografii samolotów. Słynne „Profile” na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Wyobrażacie sobie to? Modelarz z Wrocławia publikuje w Anglii pisząc w Polsce w tamtych latach?
To byli ludzie, którzy nieśli pamięć o polskich siłach zbrojnych i przekazywali ją młodym, takim jak ja nastoletnim chłopakom.
Ta grupa koncentrowała się wokół pewnej małej modelarni w Opolu prowadzonej przez Włodzimierza Krzyżanowskiego.
To tam pojawiał się między innymi znany spec od uzbrojenia Wojtek Łuczak, zanim skończył liceum i studia i zaczął pracować w Warszawie, jako spec od uzbrojenia w różnych wydawnictwach. Tam toczono niekończące się rozmowy o wszystkim, co mogło wznieść się w powietrze. Tam znano na pamięć instrukcje użytkowania „Tunderboltów”, „Mustangów” i Messerschmittów. Nad wszystkim pełnił pieczę Włodek.
To niezwykła postać.
Przeżył Powstanie Warszawskie, jako małe dziecko widział atak bombowców rosyjskich 17 września na Warszawę, kiedy dwa DB trafiły tramwaj pełen ludzi, gdzieś w okolicach mostu Poniatowskiego. (uzupełnienie blogera Y.Greka - sowieckie naloty na Warszawę zaczęły się w 1941, a trafienie tramwaju i śmierć 34 pasażerów miała miejsce 22.06.1941) Ach ile było tych opowieści. Był urodzonym gawędziarzem i nigdy nie można było wiedzieć, kiedy ubarwia swoją opowieść, ale jako człowiek był bardzo uczciwy. Zawsze z szelmowskich uśmiechem Burta Lancastera, o twarzy łobuzowatej jak u Romana Polańskiego, zawsze w dżinsach Levisa i kowbojskiej koszuli. Baby po prostu piszczały na jego widok i to dużo, dużo od niego młodsze. A on otaczał się nimi w glorii chwały polskiego lotnictwa, choć nie był pilotem. Ale to szczegół, wszyscy byli przekonani, że gdyby wystartował na swoim bojowym rumaku to… i w tym miejscu opowieści, kobiety z maślanymi oczami prawie mdlały z zachwytu, a Włodek nie zasypiał bynajmniej gruszek w popiele. O co to, to nie - pies na baby i samoloty.
Jako szef modelarni był niezwykle uczciwy. Przez lata modelarnia w Opolu była ostoją wolności prasy i książek. Zawdzięczała to temu, że Włodkowi ufała rodzina poległego podczas nalotu na Gelsenkirchen porucznika pilota Jerzego Różańskiego. Jego „Lancaster” należący do Dywizjonu Bombowego Ziemi Mazowieckiej nr 300, trafiony nad Holandią przez niemiecką obronę przeciwlotniczą w rejonie Ijssel Meer, w swoich szczątkach pogrzebał całą załogę.
Rodzina porucznika Różańskiego postanowiła ufundować Memoriał jego imienia.
Były to zawody makiet latających na uwięzi (klasa F4B). Włodek otrzymywał raz w roku ogromną paczkę z Anglii, pełną rarytasów nieosiągalnych na polskim rynku w owym czasie. Były to spalinowe silniki modelarskie „Webera”, aparatury do zdalnego sterowania „Graupnera”, baki do modeli akrobacyjnych i wiele innych, które sprawiedliwie rozdzielał na nagrody w zawodach o Memoriał Różańskiego.
Modelarze z całej Polski walczyli o to trofeum, przywożąc wierne kopie prawdziwych maszyn i stając w szranki w pokazie lotnym. Ach, kogo i czego tam na tych zawodach nie było. Mistrz Górski z „Lancasterem”, mistrz świata Ostrowski z „Lightningiem”, Janusz Malarski z „Tempestem”, a potem Fokerem D VIII w malowaniu pilota Steca, twórcy polskiej szachownicy. Był też ogromny, wspaniały „Mosquito” w polskim malowaniu oczywiście, wicemistrza świata z USA, o ile dobrze pamiętam nazwisko - Jurka. „Mosquito” stał stale w modelarni, budząc zachwyt gości, bo Jurek nie miał dostatecznie dużego mieszkania, aby go trzymać u siebie.
Raz na kwartał przychodziła do Włodka z Anglii ogromna paczka, wypełniona zachodnią prasą modelarską i książkami. Cudownie kolorowe strony można było czytać w nieskończoność. Właśnie – jak one pachniały! To było źródło nieocenionej wiedzy, o lotnictwie. To tam oglądaliśmy „ściśle tajne” w PRL-u maszyny sowieckie jak Mig 23 czy 29, focone namiętnie przez dziennikarzy zachodnich podczas tradycyjnych wizyt w Finlandii. Tam były detaliczne plany wszystkiego, co podczas wojny latało, schematy malowań itp. Dziesiątki młodych ludzi poznawało historię lotnictwa i polskiego oręża, szczególnie na zachodzie, bo Krzyżanowski każdemu chętnie pozwalał na czytanie i robienie kopii, a znanym osobom na pożyczanie tych bezcennych wydawnictw. Właśnie z tym w PRL był największy problem, więc kopie robiło się aparatem fotograficznym.
Wiem, że już na emeryturze Włodek zrealizował swoje największe marzenie, zbudował własny samolot, na którym nauczył się latać, nazwał go „Bakcyl”. „Bakcyl lotnictwa”, który zainfekował całe jego życie, i którego potrafił przekazać innym młodym ludziom. Niestety nie cieszył się długo swoję maszyną, ale przed śmiercią był lotniczo spełnionym człowiekiem.
Ale wracajmy do mojej świeżo zakupionej książki - monografii „Hurricane”.
Kiedy autor książki pisze o polskich lotnikach, pisze w samych superlatywach. Pojawiają się nazwiska Witolda Urbanowicza i liczba jego zwycięstw podczas zasadniczej fazy bitwy - 15 zestrzeleń, Tony Głowackiego, który zestrzelił pięć niemieckich maszyn w ciągu jednego dnia (24 sierpnia 1940 roku). Pojawiają się polskie zwycięstwa i straty. Autor podkreśla, że Polacy mieli opinię nieustraszonych i mimo ryzykownej taktyki strzelania z najbliższej odległości - tzw strzału bezwzględnego - do niemieckich maszyn, dywizjon 303 poniósł o 70% mniejsze straty własne, niż inny najlepszy dywizjon RAF.
I przypomina mi się niedawna rozmowa z belgijskim emerytowanym oficerem. Przy pysznym belgijskim torcie i kawie rozmawialiśmy o wojskowości. Był pod wrażeniem wysiłku polskich sił zbrojnych podczas wojny. Swobodnie wymieniał nazwiska polskich dowódców i nazwy polskich jednostek bojowych. Był poruszony nagonką na Polskę, jaka ma miejsce w ostatnim czasie. Mówił, że to skandal, że nikt prawie na zachodzie nie ma pojęcia, jaki wkład w zwycięstwo mieli Polacy. To generuje traktowanie Polaków, jako tych co zdani są na „pańską łaskę” aroganckiego zachodu.
W pewnym momencie powiedział - wiesz z jakiego powodu Niemcy nie szanują Polaków? Wiesz, że oni nie mają pojęcia, że drugą wojnę światową przegrali również z Polakami? Oni myślą tak jak im wmawiano przez lata, że we wrześniu pokonali Polskę i Polska tylko dzięki łasce wielkich tego świata coś dostała po jej zakończeniu. Rozumiesz, co mam na myśli? Niemcy gardzą kimś, z kim wydaje im się, że wygrali. Należy wiedzę o polskim wkładzie i wysiłku propagować. Jak będą Polaków traktować jak zwycięzców to zobaczysz, że ta arogancja zniknie – dodał po chwili.
Tak – potwierdziłem i przypomniało mi się to gaszenie ducha, to wmawianie małości, które zaowocowało w opisanej powyżej młodej emigrantce.
Jesteśmy umówieni na kolejne długie rozmowy o Polsce i polskich żołnierzach i o Armii Krajowej, którą mój rozmówca z Belgii jest teraz bardzo zaciekawiony. Już wiemy, że będzie o Karskim i Pileckim, bo te postaci były mu nieznane i był pod ogromny wrażeniem dokonań tych polskich bohaterów kiedy o nich zagaiłem.
Ech popatrzcie sami ile zapach nowej książki przywołuje wspomnień…
ps. Blogerka Inga przed chwilą 00.19 napisała co następuje:
UWAGA:
The Telegraph zorganizowal sonde, w ktorej wybieramy najlepszego pilota Spitfire. Wsrod pilotow jest stuletni dzis Polak - podpulkownik Franciszek Kornicki. Glosujmy!
Tu głosujemy na pilota Spitfire!
Inne tematy w dziale Polityka