Najcenniejszy diamencik stanowi kontynuację notki Halny.
Postanawiam jechać wieczorem do Zakopanego i przenocować w Domu Turysty, aby rano jak najwcześniej być na lotnisku w Nowym Targu. Kolejność przybycia decyduje o kolejności startu – to stara zasada. Zakopianka jak zwykle nieprzyjemna, pełna ryczących silnikami wypasionych aut nieznających żadnych ograniczeń prędkości i zakazów wyprzedzania… Do Zakopanego docieram po prawie o północy, zaspana recepcjonistka wydaje mi klucze i od razu idę spać, ale podmuchy wiatru zawodzącego w krokwiach i przewalającego się z głuchym dudnieniem, co jakiś czas za oknami, nie dają długo zasnąć. Jutro mam wlecieć w środek tego piekła, na myśl o tym czuję dziwne ściskanie w gardle. Nastawiam budzik na czwartą rano, ale okazuje się on niepotrzebny, bo jakaś niedomknięta okiennica targnięta podmuchem wiatru budzi mnie już po trzeciej. Nie potrafię już zasnąć, wstaję i szybko opuszczam pokój budząc zdziwienie recepcjonistki, której oddaję klucz. Wychodzę i staram się spojrzeć w stronę Giewontu, ale jest ciemna bezksiężycowa noc a podmuchy wiatru nadciągają znad niewidocznych gór, niczym z otchłani.
Dojeżdżam do lotniska i zauważam, że na parkingu stoi już jakiś samochód z obcą rejestracją. No sępy już tu są – pomyślałem, i co gorsza był to dostawczy van. Jak zabrał jeszcze kumpli, to na pierwszy dzień nie starczy szybowców - pomyślałem jeszcze, ale na szczęście okazuje się, że właściciel Vana jest sam. Ufffffff, jestem drugi – oddycham z ulgą. Do pierwszej jutrzenki łażę po lotnisku jak lew po klatce hangar wyszkolenie i z powrotem, ale widok czerwieni wschodzącego słońca wynagradza mi to oczekiwanie. W Alpach na jutrzenkę mówi się właśnie Morgenrot czyli poranna czerwień. Na lotnisku nie powiewa nawet listek, ale nad Tatrami w pierwszych promieniach światła widzę potężny mur halniakowy. Dobrze to wygląda.
Wreszcie zjawia się Tadzio Świst, jego uśmiechnięta gęba wita nas z daleka. Ale Tadzio zgrywa niezadowolonego, udając, że nasze przybycie znowu zmusi go do latania. Nie ze mną takie numery szefie - mówię pewnym głosem. I zaraz dodaję – to pierwszy halny od bardzo długiego czasu, więc trzeba przewietrzyć maszyny. Kruca fix pyskaty Alpejski – mruczy Tadzio wdrapując się na wieżę. Bierzemy prognozę, dzwonimy na Kasprowy – twarz Śwista zmienia się w mgnieniu oka, a za jego okularami pojawia się ten wspólny wszystkim lotnikom błysk. Lecimy! – oznajmia, a na drodze do lotniska widzę sylwetki następnych napalonych na falę. Otwieramy hangar i następuje przydział szybowców, trzeba je przygotować do lotu, mycie, akumulatory. Mechanik wytacza pompę do napełniania instalacji tlenowej, podłączamy butlę zasilającą i idziemy do budynku wyszkolenia na odprawę i po maski tlenowe. Wyciągam butlę alkoholu izopropylowego i daję innym do odkażania gumowych ryjów masek. Nie wiele pomaga, bo i tak maski śmierdzą starą gumą okrutnie. Odprawa i wracamy na płytę napełniać instalację. Uruchamiamy pompę połączoną do pierwszego szybowca który dostał się Leszkowi, właścicielowi vana. Pompujemy i wtem… Nie, nie mogę uwierzyć temu co widzę, butla zasilająca sprężarkę jest pusta. Klnę. Robi się poruszenie, naprawdę to ostatnia butla? Niestety odpowiada mechanik. No to dupa zbita – wieje jak cholera a my na ziemi.
Narada. Pada propozycja – jedziemy do szpitala może nam pożyczą jedną butelczynę. Po godzinie wracamy ze zdobyczą, ale próby dowiedzenia się czym różni się tlen lotniczy od medycznego nie dają rezultatu. Wiszę następną godzinę na słuchawce obdzwaniając wszystkie możliwe instytucje i nikt nie ma norm na gazy, w których to byłoby opisane. Mam ochotę zakląć szpetnie, bo późno się robi a my na ziemi. Napełniać czy nie napełniać – ten Hamletowski problem powoduje, że pojawia się nerwowość. Bo napełnienie instalacji gazem nie spełniającym wymagań aparatury przesuwa nas w stronę – nie być… Klnę na czym świat stoi, ale jestem po stronie formalistów. Jak nie wiemy, to nie napełniamy, bo ryzyko za duże. Zapada grobowa cisza. Rzucam propozycję dzwonimy do Krakowa na Balice. Wojsko pomoże na pewno. Dziś stracimy dzień, ale jutro polecimy. Ale jutro jest piątek trzynastego – rzuca ktoś ponuro. Odwracam się i mówię - Znam pilotów, co całą wojnę latali z numerem 13 na burcie. I ta trzynastka rzeczywiście przyniosła pecha, ale ich przeciwnikom - dodaję. Tak więc jutro też przyniesie pecha, ale tylko naszym przeciwnościom.
Po chwili rozmawiam z dowódcą 13 Pułku Lotnictwa Transportowego w Krakowie. To ile tych butli chcecie?– pyta dowódca. Kochany facet, uratował nas! – oznajmiam ściszonym głosem, zasłaniając słuchawkę ręką, wszystkim pochylonym w napięciu wokół telefonu. Dwie - rzucam łapczywie, choć jedna by starczyła, ale niech będzie na zapas. To o której jesteście na bramie? - dopytuje dowódca. Patrzę na Leszka - dwie godziny? Potakuje potrząsając głową. Za pięć minut jedziemy już w stronę Krakowa, jeszcze sklep w którym kupujemy coś na podziękowanie i Zakopianka. W Krakowie na bramce wystawiają nam przepustki i kierują do właściwego hangaru. Mijamy stojące w szeregu Antonowy An-26 z wymalowanym na burtach symbolem Smoka Wawelskiego w czapce Krakusce. Uśmiecham się - wszak ja też latam ze smokiem. Kręcimy się po hangarze, rozmawiając o tym, po co nam ten tlen z mechanikami i żegnani życzeniami zdobycia diamentów, bogatsi o dwie butle tlenu lotniczego, wsiadamy do samochodu. No to niezła akcja – przybijamy z Leszkiem „pionę”. Wracamy ostrożnie Zakopianką, a wariatów na niej jakby jeszcze więcej niż zwykle. Albo nam się to tylko wydaje, bo obecność takiego ładunku na naszym pokładzie odciska się w podświadomości efektownym tlenowym wybuchem - w razie wypadku - oczywiście. Dziś już nici z latania, ale jutro jest piątek trzynastego. To nasz szczęśliwy dzień.
Po powrocie napełniamy instalacje, sprawdzamy jeszcze raz wszystko. Kopcę ponownie barograf. Jest już późno, nie ma sensu wracać do Zakopanego na nocleg, z niechęcią włażę do drewnianego baraku na terenie lotniska. Otwieram pokój za pokojem, poszukując bez nadmiernych nadziei najmniej śmierdzącego stęchlizną i rozkładam puchowy śpiwór, zastanawiając się w myślach jak ja ten smród z tego śpiwora wypiorę. Ale nic to, diamenty czekają. Otwieram okno na oścież, ale nic nie pomaga. „Hilton” jak mawiają niektórzy piloci, na obskurne baraczydło, ma ten niezapomniany wyjątkowy smród i nic mu pewno nie pomoże - jeno wyburzenie. Woda pod prysznicem też nie ciekła, więc wybieram smrodek własnego przepoconego cielska, naciągając kołnierz śpiwora maksymalnie wysoko. Ale sen nie nadchodzi tak szybko, bo w materacu, na którym się wyłożyłem coś mieszka i strasznie chrobocze. Nie nie nie chce mi się wstać… Dobranoc! Rzucam do mojego aeroklubowego kolegi Mateusza, który zdołał jeszcze dojechać w ciągu minionego dnia.
Wstajemy skoro świt. Strzelam foty, jest pięknie. Wielki piątek trzynastego. To nasz szczęśliwy dzień!
Wytaczam swojego Juniora „Tango Hotel”, wskakuję w ciepłe ciuchy, ale na razie wystarcza pierwsze warstwa, reszta leży w kabince. Tadzio krzywi się na widok moich fioletowych kalesonek, ale kiedy tłumaczę mu co to jes,t pyta się gdzie je można kupić. Pierwszy poleci Leszek na Puchaczu, potem ja i następni. Tadzio wskakuje do Jaka i uruchamia silnik, robi próbę. Wszystko w porządku. Idziemy na odprawę, kierunek wiatru już odchyla się na zachodni – niedobrze, ale może damy radę. Przy zachodnim odchyleniu pola falowe układają się inaczej niż na klasycznym układzie znaczonym na mapkach.
Wreszcie startuje „Puchacz”. Ubieram się we wszystko co mam, sprawdzam kabinkę i raz jeszcze obchodzę szybowiec sprawdzając ponownie płatowiec, za plecami mocuję pluszowego smoka z którym zawsze latam, to prezent od żony. Włączam brograf, niech chodzi, bo jeszcze zapomnę w emocjach. I czekam na powrót holówki. Wreszcie jest ląduje. Wskakuję do kabinki, Jaczek z Tadziem za sterami podkołowuje i ktoś podczepia halniakową linkę holowniczą, dużo krótszą niż zwykle stosowana. Nie może być długa bo podczas lotu halniakowego będzie nieźle rzucać całym zespołem samolot-szybowiec. Tak więc im krótsza tym lepsza. Podczepiający staje przy lewym skrzydle, podnoszę lewą rękę w geście gotowości, podczepiający podnosi moje skrzydło i jego wyprostowana w górę ręka powoli z pozycji pionowej przechodzi w poziomą i pokazuje kierunek startu.
W radio słyszę naprężaj, naprężona i start. Parę sekund później jesteśmy w powietrzu. Zaraz po starcie samolot kieruje się w stronę Zakopanego. Wydaje się czołgać po ziemi, bo podczas podchodzenia w rejon musimy lecieć maksymalnie nisko. To budzi obawy, bo w razie zerwania holu nie ma czasu na wybór miejsca lądowania. Na razie jest spokojnie. Jaczek, o wiele starszy ode mnie, klekocze radośnie, po naszej prawym skrzydle ciągnie się droga Nowy Targ – Zakopane, a na niej sznur samochodów. Musimy fajnie wyglądać, bo lecimy naprawdę nisko, jakieś dzieciaki na przystanku autobusowym machają nam entuzjastycznie rękami. Dopiero daleko za Szaflarami zaczynamy nabierać wysokości. Oddycham z ulgą wraz z każdą setką metrów na wysokościomierzu, ale zaczyna się naprawdę ostra jazda. Rzuca coraz mocniej, i schodzę tuż nad strugi zaśmigłowe, które teraz lekko muskają kadłub mojej maszyny, Tadzio też walczy dzielnie, bo z rur wydechowych Jaczka co jakiś czas wydobywają się małe obłoczki dymu, kiedy musi szybko operować przepustnicą. Na wszelki wypadek cały czas trzymam lewą rękę na dźwigni hamulców aerodynamicznych, ale ich otwieranie traktuję jak ostateczność i jak na razie wystarcza nurkowanie w strumień zaśmigłowy kiedy porządnie buja. Tadzio w pewnym momencie mówi - Tango Hotel teraz uważaj, bo będzie zabawa. Wie już z pierwszego holu, gdzie usadowiły się złośliwe wiry, i jego ostrzeżenie za parę sekund się potwierdza. Najpierw Jaczek nurkuje w dół a potem ja, wszystkie paprochy z podłogi mam przed nosem przyklejone do sklepienia osłony kabinki. Uchylam hamulce i jestem znowu nad strugami. Paprochy opadają z wściekłością. Teraz rzuca nami w górę. Lotki Jaczka pracują jak szalone góra dół, i znowu kłębek dymu, ale na wysokościomierzu mamy już dobre 1000 metrów i jesteśmy prawie nad Zakopanem. Nie miałem nawet sekundy czasu przyglądać się panoramie zapatrzony w ogon Jaczka, który jest moim jedynym punktem odniesienia do chwili wyczepienia. Turbulencje powoli ustają i nagle robi się spokojnie. Jesteśmy przed rotorem. 1250 metrów, kiedy Tadzio wystawia rękę przez otwarte okno kabinki i zaczyna machać góra dół, góra dół. To znak do wyczepienia jedynie na halniaku. Na termice kiwa się skrzydłami i wystarczy, ale podczas halniaka samolotem holującym tak mocno buja, że nie da się odróżnić kiwania zamierzonego od przypadkowego. W radio słyszę dodatkowe – Tango Hotel wyczep się! Ciągnę za dźwignię i rzucam w radio - Tango Hotel wyczepiony, dziękuję! Jaczek odchodzi w lewo lekko nurkując, i zgłaszając kwadratowi wysokość wyczepienia, a ja zerkam na wariometr 2,5 m/s do góry! Otwieram na chwilę hamulce aerodynamiczne aby na barogramce zaznaczyć charakterystyczny ząbek w momencie wyczepienia. Super jestem na fali i nie muszę walczyć z rotorem. Ze względu na bardzo dużą odległość od lotniska w Tatrach nie wyczepia się szybowców na wysokości mniejszej niż 1200 m. Z takiej z której można wrócić na lotnisko w Nowym Targu. Oczywiście czysto teoretycznie.
Rozglądam się w koło. Każdy szczyt tatrzański znam z nazwy, patrzę w dół i okazuje się, że jestem prawie nad kościółkiem na Jaszczurówce. Jego jasna drewniana sylweta, pod lewym skrzydłem, będzie moją latarnią nawigacyjną. Trochę nade mną góruje jeszcze główna grań Tatr i krzyż na Giewoncie. Oblatuję trochę pole, sprawdzając gdzie nosi najlepiej i ustalam drugi punkt orientacyjny. Wysokość rośnie szybko i już po chwili mam prawie 3000 m i Kasprowy i Giewont trudne są do znalezienia.. Ale zaraz potem noszenie słabnie. Postanawiam przesunąć się nad Dolinę Olczyską licząc na lepsze warunki. Podciągam z 600 m, ale i tu słabnie. Pcham się pod wiatr nad Kuźnice ale niewiele pomaga. Zauważam, że wiatr już mocno odchylił na zachód. OK. Mam cię. Melduję przez radio dla innych noszenia i miejsca ich występowania i przeskakuję w rejon wylotu Doliny Suchej Wody, pod lewym skrzydłem mam klasztor i kościółek na Wiktorówkach gdzie brałem ślub. Noszenie wzrasta i po chwili zakładam znowu maskę tlenową, w trakcie wznoszenia kieruję się w stronę Łysej Polany, w dole Pięcistawy i Morskie Oko, końcówka lewego skrzydła celuje niemal w Gerlach. Wysokość rośnie szybko. Mam już 7450 metrów i zaczyna lodzić kabinkę, oddycham już czystym tlenem. Wydychana wilgoć zasypuje płatkami moje ubranie. Biorąc pod uwagę wysokość lotniska 628 m npm, jestem już na 8078 metrach npm!
Melduję wysokość i sposób połączenia na fali dla innych, i myślę o tych co czekają na lotnisku na swoją kolejkę. Pokusa latania jest ogromna, ale nie będę świnią.
Dziękuję Bogu zmawiając modlitwę, rozglądam się w koło - jest cudownie. Do tej pory latałem do wysokości 4000 metrów, ale tu na 7300 metrach jest naprawdę wspaniale. Trafiłem na falę bezchmurną, jest mniej widokowa, ale bardziej honorna, bo nic nie znaczy noszeń.
Och Boże dzięki Ci za ten dzień, za ten przywilej bycia tu tak wysoko. I na myśl przychodzą mi słowa jednego z Psalmów, odmawiając je wykonuję powolny zakręt na północ i z łezką w oku żegnam Tatry, i opuszczam dobre 2 m/s noszenia.
Myślę o tych co nauczyli mnie latać z ogromną wdzięcznością i o tej okulistce z GOBL-u doktor Biłaj… Mają swój udział w tym diamencie. Przypomina mi się głos Aśki która wypuściła mnie do pierwszego samodzielnego lotu – start i hol super, krąg do dupy, lądowanie może być - następny lot lecisz sam!
Otwieram hamulce i po prostej schodzę w stronę Nowego Targu, ale po drodze co chwila nosi, cholera ale szkoda, cóż „słowo się rzekło kobyła u płotu”. Jestem prawie nad lotniskiem, a na wysokościomierzu jescze 5000 metrów i słabe noszenie. To III fala. Otwieram hamulce na maxa i schodzę ciasną spiralą. No teraz wariometr oparł się o dolną wskazówkę. Robi się ciepło, ale skorupa szybowca jest zimna, więc warstewka lodu cieniutka jak opłatek, co chwila odpryskuje z drgających skrzydeł. Na 2000 m przerywam spiralę, ale kiedy zamykam hamulce, pojawia się znowu noszenie. Och żal jeszcze większy, ale nie daję się skusić i ponownie otwieram hamulce.
Po chwili jestem już na kręgu, patrzę na zegarek, aby trochę akomodować wzrok na bliższy plan, trzeci i czwarty zakręt i po chwili brzuch Juniora muska trawę lotniska. Hura! Mam diament! Ale jeszcze nie cieszę się na całego, bo dowodem jest barogramka. Biała linia wydrapana rylcem na zakopconym nad płomieniem świeczki papierze, owiniętym na sterowanym zegarem bębnie. Czy barograf zapisał wszystko prawidłowo?
Wyskakuję z kabinki, podpychamy szybowiec do kwadratu na ponowny start. Proszę mechanika o kontrolę aparatury tlenowej, i z drżeniem rąk wyciągam barograf z bagażnika szybowca, gdzie przymocowany był grubymi gumami. Patrzę teraz i… Jest piękna krzywa lotu! Zatrzymuję bęben, ktoś robi mi focię z moim Tango Hotelem, całuję go w sam czubek nosa i pędzę do wyszkolenia położyć barograf w bezpieczne miejsce.
Do Tango wsiada Daniel i startuje na falę. W radio zgłasza się Mati, też ma diament! No to fajny dzień dzisiaj mamy. Do wieczora pięć diamentów, będzie co świętować! Czekam na meldunek Daniela, któremu oddałem szybowiec. Ale nie tym razem - zabrakło mu szczęścia, nie znalazł wyżej połączenia. Szkoda.
Kończymy latanie, chowamy szybowce do hangaru i idziemy do wyszkolenia. Tadzio z Ryśkiem już opracowują barogramki, najpierw trzeba je potraktować lakierem do utrwalania pasteli. Przywiozłem go specjalnie ze sobą, bo często stosuje się lakier do włosów, mniej trwały. Potem pomiary i skalowanie i przeliczanie. Dostaję wynik, według którego wykonałem 6200 metrów przewyższenia nad punkt wyczepienia.
Panuje atmosfera radości, choć ja jakoś myślę, że dla mnie to koniec latania na fali w Nowym Targu. Bardzo rzadko bowiem dostają szybowce ci co diamenty już zrobili. No cóż pojawia się zawsze ten smutek kiedy – opus finis coronat… Patrzę z wieży w stronę Tatr i po latach okaże się, że przeczucie mnie nie myliło, nigdy więcej tu nie latałem. I choć jest wiele większych gór na świecie, to Tatry zawsze pozostaną moimi pierwszymi zarówno we wspinaniu jak i lataniu. Tak jak ludzie, którzy mnie w te góry wprowadzili i wyszkolili w lataniu, nigdy ich nie zapomnę i zawsze będę im wdzięczny.
Z zadumy wyrwał mnie głos Tadzia Śwista - Alpejski gratulacje a tu masz dyplom. Uściskałem Go serdecznie, dziękując za diamentowy hol. Nie mogłem przypuszczać, że zginie na Jaczku, którym mnie holował, wiele lat później i że już nigdy się nie spotkamy…
Podchodzę do telefonu i dzwonie do żony, mam diament wszystko OK. Potem do taty – byłem tam nad Jaszurówką, gdzie kiedyś były obserwowane przez nas szybowce. Pamiętasz miałem pięć lat jak pierwszy raz je zobaczyłem…
Otwieram dyplom i czytam słowa w nim zapisane, w 20 lat lat po tamtych zdarzeniach:
In memoriam
Mały diamencik – emocjonalnym przeżyciem, wielki jak horyzont roztaczający się nad górami z oszronionej kabinki szybowca – stanowi cząstkę szybowcowej diamentowej kolii, pośród wielu innych pięknych trofeów polskich skrzydeł.
Skoroś odważył się wtargnąć w powietrzną dziedzinę Tatr, surowo strzeżoną przez przednie straże rotorów i skoś nie uląkł się dzikiego wiatru, lodowych chmur, skalnych przepaści i mrozu – zostajesz uznany godnym przywileju orłów.
W nagrodę prastary gazda Halny, honornie wyróżnił cię, udzielając prawa wspaniałej swobody szybowania w samym sercu swego wichrowego królestwa.
Ceń sobie wysoko ów drogocenny górski diament. Kultywuj wartości moralne które otwarły niełatwą drogę do je go zdobycia.
Tego wszystkiego życzy Ci składając serdeczne gratulacje oraz dalszych sukcesów w lotnictwie Aeroklub Tatrzański w Nowym Targu.
Może i trochę patetyczne, ale piękne.
A ile wspomnień za tym stoi? Wszystkie kiedyś rozpłyną się jak krople łez na deszczu – przypominają mi się słowa robota z filmu Ridleya Scota. Może się rozpłyną, ale może zainspirują jeszcze kogoś do pójścia w ślady tych wszystkich, którym dane było tu latać? Kto to wie?
Inne tematy w dziale Rozmaitości