Oglądam zdjęcia z Warszawy. Czarny plac, wrzaski, krzyże na transparentach ociekające krwią… Macica jajniki, ręce precz z moich majtek, facet w zaawansowanym wieku wrzeszczy, że to jego macica, tłum przypomina mi ten obrazów Hieronima Boscha, twarze kobiet - może pięknych kobiet - obrzydliwe wykrzywione grymasami, wykrzywione wrzaskiem. W oczach innych szaleństwo i nienawiść.
Chrześcijaństwo jest religią, której podstawy przekazał urodzony w ubogiej Stajence Nazarejczyk. Chrześcijanie wierzą, że był Synem Boga. Pojawił się na naszym świecie w postaci małego bezbronnego Bobasa. Rozpoznali go pastuszkowie i tradycja mówi, że skoro miejsca w gospodzie dla niego nie było to urodził się w stajence. W stajence był wół i osioł i to one miały ogrzewać malca swoimi oddechami… Czułe ręce mamy i taty, którzy zaufali przekazowi Anioła, przywitały Go pośród nas. Było ubogo, ale był otoczony miłością nie tylko ludzi, ale właśnie jak to w tradycji jest zachowane, bożego stworzenia reprezentowanego przez kłapouchego i jego towarzysza ze skromnej stajenki. Nad stajenką pełniła straż gwiazda - wysłaniec Wszechświata. Prowadziła trzech mędrców z darami…
Przyglądam się ikonie, która wisi w moim pokoju. Dostałem ją w prezencie od naszej prawosławnej przyjaciółki, wszystko to jest na niej pokazane i w żłobie małe zawiniątko. Bobas - ale zawinięty w śmiertelny całun, to symbolizuje śmierć, jaka mu jest pisana, kiedy przyjrzymy się stajence to zresztą wygląda jak grób, a żłobek jak sarkofag, w którym za trzydzieści parę lat złożą dorosłego już malca.
Dziś wiem, że to też grób milionów malców, którym niedane było poczuć kochających ust i rąk rodziców. Nie dane im poczuć oddechu kochającego świata, nie mieli nawet szansy, aby ulitował się nad nimi jakiś wół lub osiołek. Swoi ich odrzucili, tu nie trzeba Heroda, tu nie trzeba tyranów, choć rzeź odbywa się każdej minuty, serca, które biją aby wykarmić malców biją na próżno, bo malców już nie ma. Tu nie potrzeba krzyża, tu nie potrzeba Golgoty, jest chemia, są kleszcze, jest egoizm.
Diabeł działa przez strach, w tym tłumie tego strachu widać aż nadto, paraliżuje mowę, z ust wydobywa bełkot – precz z dyktaturą kobiet - wrzeszczy jedna z przemawiających, wrzeszczy przeciw sobie.
I patrzę na ścianę, na której wisi serce wyhaftowane przez naszą przyjaciółkę Sophie, Mer jednego z najpiękniejszych miasteczek na południu Francji. Jest ona matką trojga dzieci, trzecie urodziło się z ciężką wadą serca i wymaga stałej troski i opieki. Wbrew nadziei podjęła ona walkę o jego życie, i choć lekarze nie dawali nadziei – chłopak ma dziś 20 lat.
Wyhaftowała dla nas to serce, niech wita każde dziecko, niech daje nadzieję… Choć poświęciła się dziecku i zrezygnowała z obowiązków Mera, ludzie tego miasteczka nie pozwolili jej odejść. W każdych wyborach wybierali ją na Mera, a ona sprawowała tę funkcję honorowo, bo byli z niej dumni. Niech każdemu to serce przypomina o miłości na jaką stać każdego z nas, wbrew strachowi, wbrew nadziei…
Zastanawiam się czy Dobry Bóg zaryzykowałby dziś raz jeszcze i posłał nam siebie w postaci malutkiego bezbronnego Bobasa. I jestem pewien że patrząc na „czarną Warszawę” miałby obawy. Lecz patrząc na kochającą Sophie i tysiące jej podobnych nie zawahałby się… Nie ryzykowałby niczego, bo byłby najważniejszym choć bezbronnym Gościem!
I przypomina mi się wiersz Gałczyńskiego. Do wiersza napisał wspaniałą muzykę Vangelis i piękną polszczyzną recytuje go Roman Polański, przeczytajcie albo posłuchajcie (http://www.dailymotion.com/video/x2xj2jm ) sami:
SPOTKANIE Z MATKĄ
Ona mi pierwsza pokazała księżyc
i pierwszy śnieg na świerkach,
i pierwszy deszcz.
Byłem wtedy mały jak muszelka,
a czarna suknia matki szumiała jak Morze Czarne.
Noc.
Dopala się nafta w lampce.
Lamentuje nad uchem komar.
Może to ty, matko, na niebie
jesteś tymi gwiazdami kilkoma?
Albo na jeziorze żaglem białym?
Albo falą w brzegi pochyłe?
Może twoje dłonie posypały
mój manuskrypt gwiaździstym pyłem?
A możeś jest południową godziną,
mazur pszczół w złotych sierpnia pokojach?
Wczoraj szpilkę znalazłem w trzcinach —
od włosów. Czy to nie twoja?
*
Ciemne olchy stoją na moczarze,
rozsypuje się w mokradłach próchno
Ej, rozświstał się wiatr na fujarze,
małe gwiazdki nad olchami zdmuchnął
Mała myszka przez ścieżkę przebiegła
Drogę Mleczna nietoperz wymierzył
I wiatr ucichł nagle. I zza węgla
z fajka srebrną w zębach wyszedł księżyc.
Rozświeciły się świeceniem wielkim
chmury, dziuple, żołędzie i sęki —
jakby cały świat był srebrnym świerkiem,
srebrnym bąkiem grającym piosenki.
*
Listki drżeć zaczynają,
ptaki w ton uderzają,
słońce wschodzi nad knieję,
słońce jak śnieg topnieje.
Listkom roznąć, opadać,
ptakom też wiecznie nie żyć,
słońcu wschodzić, zachodzić,
sercu gwiazdy i skrzypce.
*
Jak pudełko świeczek choinkowych,
nagle, w ręku, gdzieś od dna kredensu,
myśli nagle tak wchodzą do głowy,
serce trącą, i sercem zatrzęsą.
Świeczki takie kupowała mama,
One drzemią. W nich śpi piękny zamiar.
Tylko rozwiń je i tylko zapal,
a zobaczysz, co z tego wyniknie:
w świeczkach błyśnie drogiej twarzy owal.
Matka palec wzniesie. Wiatr ucichnie.
Matkę w ręce ucałuj i włosy,
potem śniegu po uliczkach rozsyp,
żeby błyskał się i żeby chrzęścił
Potem wszystkie światła, co migocą,
do walizki zamknij. Otwórz nocą,
jeśli w drodze spotka cię nieszczęście
*
Lato w lesie. Ciemność zielona w świerkach
Szałwia. Zajęczy szczaw.
Niebo obłoki zdejmuje. Ptak zerka.
Trzmiele brzęczą wśród traw.
Motyle żółte i białe, jak latające listy.
Cisza i światło
A tam dalej i dalej, za tym pagórkiem piaszczystym,
też jest lato.
Niebo to jest małe miasteczko w niedzielę,
gwiazdy gapią się na ziemię z okien,
a wiadomo, ze gwiazd jest wiele
i że wszystkie są niebieskookie.
A tam w rogu, w mieszkaniu z balkonem,
w jednym oknie, gdzie kwiat czerwony,
a to drugie okno z drugim kwiatem…
tam ty mieszkasz. I pogrzebaczem
fajerki przesuwasz. I płaczesz
Bo tak długo czekasz na mnie z obiadem.
*
Idę do ciebie. W twoją zieleń,
I w twoje śniegi. I w twój wiatr.
W twój niezmierzony idę świat,
gdzie pory roku na twej dłoni
trojaka jak Ślązaczki tańczą
i kurz się wzbija, skrzypi wóz,
odyniec biegnie przez mokradła
i jeleń rośnie pośród światła,
co, dzwoniąc, bębniąc, tarabaniąc,
zaspane gwiazdy strząsa z brzóz
Jesień to skrzypce potłuczone,
bezradna myśl nad ćwiercią smyczka,
zima to plecy twoje białe,
lato — jak złota rękawiczka,
która porzucił w sadzie Jan,
ten Kochanowski, co mu łyżką
wystarczy stuknąć, a już wszystko
tańcuje, niebo się otwiera,
niebo niebieskich pełne piór,
truchleje wilk, basuje bór,
głosem Szekspira i Homera.
Ze srebrnych, księżycowych jezior
delfin wysuwa ucho, jesiotr
słuchaniem skraca sobie pobyt.
A z lasu truchcik sarnich kopyt.
Z rybackich ognisk bucha dym,
skwierczy na sadle plotka żółta —
to w wierszach Jana tak. I w nim
zakotwiczona moja nuta;
i wszystkie, wszystkie, wszystkie muzy,
bemole wszystkie, rytm i rym,
i księżyc, mój ubogi kuzyn,
co na telegraficznych drutach
nocą nabija sobie guzy.
But zgubił. Choć jest cały światłem,
we łbie rozumu ani szczypty.
I nieskończonym sznurowadłem
wplątał się w moje manuskrypty.
Leśniczówka Pranie, 1950
Inne tematy w dziale Społeczeństwo