Przed ponad rokiem zmarł Zbigniew Skoczylas, pułkownik Wojska Polskiego i wspinacz, długoletni szef tatrzańskich obozowisk. Każdy kto chce odnajdzie wiadomości o nim w Wikipedii, ja chciałem napisać trochę bardziej prywatnie.
Zaczynałem się wspinać w wieku 15 lat, i pierwsze moje spotkanie ze Zbyszkiem było w Morskim Oku. Prowadził on wtedy tabor na Szałasiskach, tuż powyżej polany Włosienica przy drodze do Morskiego Oka, do której kiedyś można było dojechać autobusem (dziś końcowy parking położony jest na Polanie Palenica).
Jeszcze podczas kursu w „Betlejemce”, z Morskiego Oka dochodziły „straszne” informacje o - wojskowym, co to wszystkich za mordę trzyma i życia na taborze po prostu nie ma. Z tego powodu rzesze wspinaczy imprezowiczów musiały ten tabor opuścić, bo - z „trepem” się zadawać nie będą. Podobno potwór był z niego straszny i nic jak tylko patrzeć koniec tatrzańskiego wspinania będzie, bo - jak się wspinać bez odprężających imprez na taborze?
Tak mawiali wytrawni, jak mi się wtedy zdawało bywalcy. Ale cóż było począć, nie po to robiłem kurs tatrzański, aby nie zacząć od Morskiego Oka, wszak Mnich czekał na mnie i Kopa Spadowa, Grań Apostołów i Żabiej Lalki, że o mitycznej Kazalnicy nie odważę się wspomnieć, bo wtedy to był dla mnie obiekt westchnień i marzeń.
Postanowiłem z duszą na ramieniu zameldować się na tym taborze. Tabor wyglądał tak, że na drewnianych podestach rozstawiało się namioty, na dole obozowiska, z ziemi wystawała rura, z której ciekła woda do mycia się i gotowania. Teren ogrodzony był żerdkami świerkowymi, w lesie stała Sławojka z wyciętym w drzwiach serduszkiem. U wejścia na tabor stał mały drewniany domek, w którym mieszkał szef obozowiska.
Zbliżyłem się do domku niepewnie, i zastukałem w drzwi – a kogo tam Dobry Bóg prowadzi?Dało się usłyszeć z drugiej strony. Głos, niski basowy pomyślałem jeszcze i wlazłem do środka. Za stoliczkiem pochylony nad notatkami siedział brodaty jegomość i przyglądał mi się bacznie. Nasz wzrok spotkał się na chwilę i w jego oczach nie zauważyłem nic groźnego, nic strasznego. Były to raczej oczy kogoś bardzo ciepłego i dobrotliwego, pomyślałem, wypierając z siebie wszelkie obawy. Jegomość zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu i huknął – siadaj młody. Pierwszy sezon po szkoleniu? A 16 lat kiedy skończyłeś?
Przed miesiącem –odpowiedziałem cicho. Czyli prosto od Szlachetnego[1] przychodzisz? No to siadaj i dawaj Kartę Taternika i kartę zdrowia –powiedział uśmiechając się przyjaźnie. Kiedy wpisywał dane w książkę meldunkową, przyglądałem mu się bacznie. Miałem wrażenie, że gdzieś już tę twarz widziałem, tylko gdzie. Nic nie przychodziło mi do głowy. Moja mina nie uszła uwagi Skoczylasa – wszystko w porządku? – zapytał. Tak, tak odpowiedziałem, ale w tym momencie już wiedziałem gdzie widziałem tę twarz – Kaplica Sykstyńska! Tak freski z Kaplicy Sykstyńskiej. Pozostało mi tylko ustalić czy bardziej Mojżesz czy Bóg Ojciec. Zbyszek zmarszczył brwi mierząc mnie badawczym wzrokiem. Nic nic – powiedziałem - przez chwilę miałem wrażenie, że gdzieś Pana już widziałem, ale już wiem, że to było tylko skojarzenie ze starymi freskami.
My tu w Klubie nie panujemy sobie – burknął, i dodał - wszyscy jesteśmy na ty, a ja Zbyszek jestem. A gdzie te freski widziałeś? W albumie historii sztuki –odpowiedziałem unikając szczegółów i podnosząc z ziemi plecak, udałem się na wyznaczony podest, odprowadzony zaciekawionym wzrokiem Zbyszka.
Mawiają, że pierwsze 30 sekund decyduje czy kogoś potem lubimy czy nie, jest w tym dużo prawdy.
Charakter Zbyszka dobrze opisuje pewna historia, choć nie był on jej głównym bohaterem.
Kiedyś wspinałem się z klerykiem seminarium w Nysie. Po paru wspinaczkach było wiadomo, że niezbyt dobrze dogadujemy się ze sobą. „Dobrodziej“, bo takie przezwisko otrzymał kleryk miał to do siebie, że najłatwiejszą wspinaczkę potrafił zamienić w strasznie skomplikowane pokonywanie ściany. Dosłownie na najprostszej drodze zawsze znalazł wariant „zapychowy”, znacznie trudniejszy niż sama droga. Putał każdą drogę, a kiedy moja cierpliwość dobiegała kresu i stanowczym głosem przywoływałem go do rozsądku, nie szczędząc wojskowego języka i dobijając pośpiesznie haki na fatalnie zakładanych przez niego stanowiskach, lub wyciągając nas z miejsca, w które się zapchał, ten wygłaszał zawsze tę samą mowę – jeśli jesteś na mnie zdenerwowany i chcesz mi coś powiedzieć to najpierw policz do dziesięciu, potem walnij dwa razy głową w ścianę, a potem może ochłoniesz i możesz się do mnie odezwać.Po tygodniu wspinania chyba nie wyglądałem szczególnie wesoło, Zbyszek podszedł i mówi – Alpejski co się dzieje? Nie dogadujecie się na wspinaniu? Mam rację? Ech gdybym nie chciał go zostawiać na lodzie to po pierwszym wspinaniu znalazłbym sobie innego partnera - i opowiedziałem mu, co ten wyprawia na drogach. Zbyszek podrapał się po brodzie i rzekł - wiesz mam pomysł, jest tu najmłodsza z córek profesora Szlenka, jeszcze nie wspinała się po kursie w „Betlejemce” sama. Idźcie na Żółtą Turnię i Fajki, a ja mam tu Pawła z Warszawy, chłopak jest spokojny i doświadczony może on coś poradzi i czegoś Dobrodzieja nauczy.Następnego dnia wyruszyliśmy na wspinanie. Ja na łatwe drogi z młodziutkim miłym dziewczęciem, a Dobrodziej z Pawłem na Kozi Wierch. Filar Koziego jest też bardzo łatwą drogą, bo w skali trudności tylko trudną (III), ale znany jest z wariantu o wiele trudniejszego w skali skrajnie trudnej (VI), a do tego jakiejś próby hakowej zachęcającej do pobłądzenia.
Od wielu dni po raz pierwszy cieszyłem się wspinaniem, dziewczę było miłe, droga łatwa i pogoda idealna. Wróciliśmy na tabor w znakomitych nastrojach i Skoczylas wypytywał jak tam młodej idzie. Stwierdziłem, że super sobie daje radę. Ale Dobrodzieja z Pawłem jeszcze nie było. Zrobiło się już całkiem późno, a ich nadal nie było widać. Nikt nie martwił się specjalnie, bo musieli najpierw pójść do Pustej, a potem zejście ze szczytu na Kozią Przełęcz co też zajmuje sporo czasu, szczególnie jak turystów dużo i trzeba czekać. Zmierzchało już, kiedy zrobiło się w okolicy domku Skoczylasa jakieś poruszenie. Słyszałem podniesiony głos Pawła i Dobrodzieja, którzy właśnie wrócili.
Okazało się, że podczas wspinaczki Paweł pozwolił Dobrodziejowi na prowadzenie, a ten swoim zwyczajem natychmiast pogubił drogę i wpakował się w skrajnie trudny wyciąg. Mimo próśb Pawła aby tego nie robił, lazł do góry tak długo, aż gdzieś w okolicy próby hakowej odpalił od ściany, zaliczając ekstremalnie długi lot. Były to czasy polskich lin produkowanych przez bielski Bezalin. Były to przestarzałe technologicznie, bo jeszcze plecione asekuracje (lina pojedyncza) i podciągowe (lina podwójna) bardzo złej jakości. Akurat Dobrodziej z Pawłem mieli ze sobą pojedynczą linę tzw „asekurację”.
Po locie Dobrodziej zawisł niewiele powyżej stanowiska, z którego asekurował go Paweł. Dyndał jakiś czas trochę oszołomiony. Paweł zauważył, że jakieś 5 metrów nad głową Dobrodzieja lina asekuracyjna zerwała się w ten sposób, że z 24 splotów pozostały tylko dwa.
Ale oddajmy głos Pawłowi, który tę historię tak opowiadał - Dobrodziej wisiał na dwóch dosłownie splotach liny (można sobie wyobrazić to tak, że pozostałość liny miała grubość cieniutkiej sznurówki do butów) więc wołam do niego – Gienek szybko wbij sobie jakiegoś haka! Gienek szybko lina się zerwała! Widząc brak reakcji krzyknąłem - kurwa Gienek co robisz?! Wbijaj haka szybko! Normalnie nie klnę, ale ta sytuacja była tak ekstremalna, a jego zachowanie tak nierealne… I on na to mi wygłasza taką mowę– „jeśli jesteś na mnie zdenerwowany i chcesz mi coś powiedzieć to najpierw policz do dziesięciu, potem walnij dwa razy głową w ścianę, a potem jak ochłoniesz możesz się do mnie odezwać”. No to szału po prostu dostałem. Krzyczę dalej, kurwa Gienek wbijaj haka, bo lina się zerwała, i ten palant dopiero wtedy raczył popatrzeć w górę. Wbił haka tak szybko jak jeszcze nigdy go w akcji nie widziałem. Potem z krótszą o kilka metrów liną wycofywaliśmy się dość długo. Co za facet… Ja cierpliwy normalnie jestem, ale do niego nie mam już serca.
Skoczylas przewijał zerwaną linę w milczeniu, oglądając ją dokładnie. Potem wziął nóż i wyciął zerwany kawałek, pozostawiając po obu stronach ze 30 centymetrów. Dobrodzieju podejdź na chwilę tu do mnie! – wydał rozkaz iście wojskowym sposobem. Ile ważysz? No i co wierzysz, że Najświętsza Panna Maryja Zawsze Dziewica miała cię w swojej matczynej opiece? Ja, jako największy tu ateusz, jestem przekonany, że ta lina nie miała prawa cię utrzymać! Nie wiem komu ty dziękować będziesz, ale ja uznaję to za cudowne całkowicie zdarzenie. Jutro zabierasz wszystkie manatki i jedziesz do domu, bo nie będziesz już więcej wystawiać na próbę naszego kochanego Boga Ojca i jego Wszystkich Świętych.
Kiedy Dobrodziej wyjechał, Zbyszek kazał Emanuelowi wykonać szkatułę na odcinek liny i została ona, jako dziękczynienie zawieszona uroczyście nad wejściem do domku Skoczylasa. Na Rąbaniskach można było też raz w tygodniu uczestniczyć we mszy świętej odprawianej przez zakonników z Wiktorówek.
Parę lat wcześniej, na sąsiedniej do robionej przez nas drodze, spadł starszy ode mnie o zaledwie rok, 17 letni wspinacz z Bielska i jako będący najbliżej zdarzenia, udzielałem z naszym zespołem pomocy jego partnerowi. Potem wyciągaliśmy ze szczeliny pomiędzy śniegiem, a skałą tego, który spadł, wróciłem na tabor w Moku kompletnie zakrwawiony i obryzgany jakimiś częściami mózgu. Nasza lina ociekała posoką. Zbyszek podszedł i szepnął – Alpejski, wiem, że tam była straszna jatka. Umyj się i idź spać, mam tu trochę spirytusu do herbatki, młody jesteś to dużo ci nie dam, ale zasnąć pomoże. Jutro musisz iść się wspinać. Jeśli tego nie zrobisz i pojedziesz do domu trudno będzie ci wrócić. Idź na najłatwiejszą drogę, ale idź. Słowo?
Zrobiłem jak radził, i wiem, że gdybym wyjechał zaraz po tym zdarzeniu nie wróciłbym tak łatwo. Od tego czasu zaczęła się nasza przyjaźń.
Skoczylas nie pozostawił żadnego taboru takim, jakim go zastał. Rozbudowywał instalacje i wykładał ścieżki między namiotami głazami, które każdy meldujący się na taborze musiał najpierw przynieść. Jego ukochanym obozowiskiem stały się „Rąbaniska” w Dolinie Suchej Wody. Tu uporał się z powszechnie kiedyś panującym błockiem, brukując kamieniami z koryta Suchej Wody wszystkie ścieżki. Wybudował wodociąg prowadzący wodę ze żlebu na Żółtej Turni, kiedy okazało się, że źródełko, z którego czerpano wodę do picia i mycia się jest krasowym przepływem potoku prowadzącego wody z okolic schroniska, a więc niestety nienadającej się do picia. Niemal kilometrowej długości wodociąg rozwiązał problemy z wodą i był inspiracją do wybudowania umywalni, pryszniców i sauny na Rąbaniskach. Pojawiła się wspólna kuchnia wyposażona w palniki butanowe, świetlica okutana w desantowe wojskowe spadochrony, zapewniające we wnętrzu miłe ciepełko, osłaniając przed wiatrem i zacinającym deszczem. Sławojki otrzymały biologiczne preparaty zapewniające, że zawartość była szybko utylizowana przez specjalne rodzaje drobnoustrojów. Wreszcie nie trzeba było nosić ze sobą namiotów, bo na zamówienie zostały w Bydgoszczy uszyte stałe wygodne obozowe namioty. Coraz bardziej spektakularna akcje przysparzały Zbyszkowi coraz większe poważanie nawet zagorzałych wcześniej przeciwników wśród wspinaczy. Kiedy już kabina natryskowa był gotowa, Zbyszek załatwił zbiornik paliwa z Miga 21, który zamontował na dachu kabiny i pomalował na czarno, aby woda się nagrzewała. Cygaro zbiornika robiło duże wrażenie, a ku uciesze wspinaczy na jego boku namalowano napis Pershing, nawiązujący do wałkowanego wtedy w mediach rozmieszczenia rakiet tego typu na terenie Niemiec.
Na obozowisku trzymał żelazną dyscyplinę.
Jak była zapowiedziana pogoda to cisza nocna obowiązywała o 22:00, a już o pierwszej jutrzence słychać było niski głos Zbyszka, wzywający wszystkich do pobudki - Wstawać, wstawać lenie! Góry czekają! Dziś piękna pogoda na wspinanie!
Kiedy po ciszy nocnej ktoś rozrabiał i hałasował, drzwi skoczylasowego domku otwierały się z impetem i zgromadzeni na obozowisku mieli niepowtarzalną okazję do podziwiania talentu oratorskiego Zbyszka. Przyznam, że w pięciominutowych „wiązankach” nie słyszałem nigdy, aby jakieś przekleństwo się powtórzyło, i nigdy więcej nie spotkałem kogoś, kto tak pięknie wręcz poetycko klął. Po wygłoszeniu przemowy, Zbyszek dodawał, że - na tym obozowisku ryczeć mogą tylko jelenie i ja sam. Po czym zatrzaskiwał z furią drzwi domku. Po chwili jednak, drzwi często się uchylały i dawał się słyszeć głos Skoczylasa – ja to dla waszego dobra. Kocham was wszystkich! Dobranoc!
Obozowisko obrastało w tabliczki rzeźbione przez Emanuela Hornowskiego. W umywalni zachęcały do przestrzegania higieny – jeśli chcesz by dobrze było, umyj ciało umyj ryło! W Sławojkach przestrzegały – nie właź z kopytami na sedes! W damskiej umywalni – moja panno bądźże czysta, przyszła chwilka oczywista! Nad wejściem do domku Zbyszka wisiała tabliczka „baromertowa”, określająca stan nastroju szefa, na jednej stronie wyrzeźbiony był wizerunek węża z napisem pyton szaleje, a na drugiej słoneczko z napisem pogodne niebo. Zależnie od dnia tabliczka wisiała właściwą dla nastroju szefa stroną.
Zbyszek uwielbiał jamniki. Pierwszy nazywał się Kacper i był rudym jamnikiem gładkowłosym. Kiedy Kacprowi przeszło się na drugą stronę tęczy, pojawił się nowy jamnik szorstkowłosy o imieniu Wycior. Jamniki pełniły na obozowisku bardzo ważną funkcję. Kiedy ktoś w czasie słoty podupadał na zdrowiu, Zbyszek przydzielał jamnika w celach grzewczych do danego namiotu. Podobnie działo się kiedy na taborze pojawiał się niedźwiedź, choć ja przekonałem się że Wycior spał smacznie nawet wtedy kiedy niedźwiedź wyciągał z przedsionka mojego namiotu horolezkę z żarciem, tak więc jego wartość jako niezwykle skutecznego psa obronnego była szeroko dyskutowana.
Oczywiście tabor był też nieustannie odwiedzany przez ówczesnych opozycjonistów i można powiedzieć, że był swego rodzaju solidarnościową Agorą. Tu dyskutowano, knuto i konspirowano. Czasem na taborze zjawiał się Jaworski z kursantami. Jaworski był milicjantem i instruktorem wspinaczki. Z racji pracy szkolił ZOMO, a że był człowiekiem bardzo uczciwym zawsze kiedy przychodził z „klientami” (jak nazywano wtedy zomoli) mówił Zbyszkowi z kim jest, bo faceci byli po cywilu i nie wiadomo było jaki to kurs. Skoczylas łaził wtedy od namiotu do namiotu i mówił każdemu – chłopaki uważajcie przez parę dni na to, co mówicie, bo mamy klientów z MSW na taborze. Nikt nie miał pojęcia, że Jaworski przygotowuje dokumentację z działań ZOMO na kopalni Wujek, która wiele lat potem pozwoliła na skazanie zabójców w milicyjnych mundurach – słynny „Raport Taterników”.
Skoczylas, jako wojak z krwi i kości bardzo interesował się historią wojska. Kiedy na taborze zbierali się wspinacze o podobnych zainteresowaniach, wieczorami i w niepogodę trwały niezwykle ciekawe i emocjonujące dyskusje na ten temat. Szczególnie ciekawie się robiło, kiedy na obozowisko zawitał Andrzej Wilczkowski. Wilku jest chyba najlepszym znawcą polskiej kawalerii podczas wojny obronnej 1939 roku. Autor monografii bitwy pod Mokrą i Piłsudczyk z krwi i kości, czasem zahaczał o jakiś temat, w którym Skoczylas miał odmienne zdanie. Dochodziło wtedy do emocjonujących wymian zdań. Czasem Zbyszek naburmuszył się nie na żarty, a kiedy pytałem go meldując się na taborze czy jest Wilku odpowiadał ponuro – Dobry Bóg uchował. Ale wiadomo było, że to tylko żarty, bo z Wilkiem bardzo się lubili.
Jeśli jest Niebo to Zbyszek z pewnością prowadzi tam jakiś tabor…
[1] Szlachetny – przezwisko Jakubowskiego, szefa Centralnego Ośrodka Szkolenia PZA na Hali Gąsienicowej, słynnej „Betlejemki”.
Inne tematy w dziale Sport