Podczas wojny na burtach wielu samolotów pojawiły się malowidła z bardzo roznegliżowanymi kobietami. Większość tych, czasem badzo dobrej jakości „dzieł sztuki”, spłonęła niestety wraz z zestrzelonymi samolotami, inne zostały zniszczone podczas złomowania niepotrzebnych maszyn. Przetrwały nieliczne, uratowane przez najczęściej pracowników złomowisk, którzy wycinali sobie całe płaty blach i wieszali w swoich kanciapach, tak jak do dziś robotnicy wieszają plakaty z kolorowych pism dla panów.
Te zachowane wizerunki przypominają o zmaganiach wojennych od strony naszej głębokiej potrzeby oswojenia przerażającej rzeczywistości. Roznegliżowane panienki pojawiały się najczęściej na amerykańskich samolotach operujących w dzień nad III Rzeszą, co było najniebezpieczniejszym rodzajem misji bojowych. Statystyczne szanse dokończenia tury bojowej dla młodziutkich chłopaków z załóg B 17 i B 24, nie były zachęcające. Z tego powodu samoloty traktowane były jak istoty ludzkie, nadawano im imiona, ozdabiano emblematami pełniącymi rolę talizmanów. Wierzono że każda maszyna ma swoją „duszę”. Załogi miały stały repertuar zachowań mających przynieść szczęście podczas misji. Nie wolno było zapalać trzech papierosów od jednej zapałki, na głowie wożono damskie pończoszki, do niemile widzianych należało pojawienie się księdza na starcie przed lotem bojowym. Każdy nowy członek załogi, szczególnie przyjmowany na miejsce zabitego podczas misji, zobowiązany był do zachowania rytuałów, przyjętych przez załogę. Każdy samolot latał trochę inaczej - choć to ten sam typ - miał inne własności. Wynikało to z drobnych lub większych niedokładności w produkcji. Mimo ogromnego postępu technologicznego do dziś te drobne różnice są przez pilotów dostrzegalne. To personalizowało maszyny nadawało im ludzkie cechy. Młodzi piloci chcieli, aby te cechy były też eksponowane w obrazkach, pięknych call girls, obiektów westchnień całych dywizjonów. Z tego powodu wiele tych anonimowych dziewcząt było modelkami dla żołnierzy „artystów”.
Popatrzcie na te malowidła i pomyślcie o tych, co te „dziewczyny” zabierali nad III Rzeszę w ogień myśliwców i artylerii przeciwlotniczej.
Polscy piloci rzadko malowali gołe baby. Częściej pojawiały się postaci z animowanych filmów. Bolesław Gładych latał na P 47 Thunderbolt ozdobionym bardzo sympatycznym wizerunkiem grubego pingwinka „Pengie”. Było to przezwisko kanadyjskiej dziewczyny, a potem żony Gładycha. Łanowski latał z biało czerwoną szachownicą na masce P 47, z wpisaną żelazną rycerską rękawicą, trzymającą Focke Wulfa 190.
I tak przypomniałem sobie, że symbol Polskich Skrzydeł był kiedyś również osobistym emblematem pilota. Pierwsza biało czerwona szachownica pojawiła się na "Albatrosie" Stefana Steca latającego w lotnictwie austrowęgierskim podczas I wojny światowej. Ten kawaler pruskiego Żelaznego Krzyża i austriackiej Żelaznej Korony, pierwszy namalował na burcie swojego samolotu szachownicę, nawiązującą do tradycji rycerskich chorągwi. Ta szachownica potem stała się chwalebnym godłem Polskich Sił Powietrznych.
Pierwsza wojna pokazała, jak niezwykle rzadko nad frontem pojawiały się regulaminowo pomalowane samoloty. Słynna eskadra barona Richthofena latała na bajecznie kolorowych maszynach. Każdy niemal pilot miał swoje prywatne oznaczenia.
W okresie międzywojennym, tradycja ta pozostała domeną lotników dokonujących pionierskich przelotów. I tak przetrwała do II wojny światowej.
Wszystkim Polskim lotnikom życzę w ich święto /wszak to już jutro/ tyle samo startów co lądowań!
Ps. Wstawiony z inspiracji Karola 123 obrazek mojego modelu Spitfire z dywizjonu 303, dobrze nadaje się jako tło na Windowsa. Jeśli ktoś ma chęć, to niech sobie go kopiuje. Niech przypomina o polskich lotnikach!
ps2. Sprawa malowideł przypomniała mi jeszcze jedno zdarzenie. Mój ukochany profesor bardzo przyjaźnił się z polskimi lotnikami mieszkającymi w USA. Kiedy oni zaprzeczali, że Niemcy strzelali do ratujących się na spadochronach pilotów, zbywał to trochę lekceważąco, wszak w książkach było inaczej. Jednak kiedyś wrócił z rozmowy ze Stanisławem Skalskim, który opowiedział mu, że strzelanie do ratujących się pilotów było książkową fikcją. Profesor był tym bardzo poruszony. Kiedy spotkaliśmy się w naszej ulubionej kawiarni, na krakowskim rynku od razu zapytał – Alpejski! Skalski właśnie mi powiedział, że takie rzeczy się nie zdarzały na froncie zachodnio-europejskim. Staszek mówił, że prawie wszyscy piloci się znali i rozpoznawali w powietrzu. Czy to jest możliwe? – dopytywał się z niedowierzaniem. Ty młody jesteś, wiem, że nie wypada mi negować tego co usłyszałem, wierzę Skalskiemu, ale może coś mi jeszcze wyjaśnisz? Dobrze, ale musimy pójść do pracowni – odpowiedziałem. Poszliśmy do pracowni i ja podszedłem do sztalug, na których był rozpięty świeżutki karton, i zabrałem się do rysowania z pamięci wszystkich godeł osobistych pilotów niemieckich i polskich, które przyszły mi na myśl. Teraz rozumiem – jak podczas średniowiecznej bitwy nikt nie był anonimowy –powiedział Profesor. Właśnie, nikt nie był anonimowy…-potwierdziłem.
Inne tematy w dziale Kultura