Był kiedyś film z Robertem Redfordem w roli zaklinacza koni. Pierwowzorem, dla postaci granej przez Roberta jest Buck Brannaman, jeden z największych autorytetów w profesji zaklinania, albo jak inni mówią szeptania koniom.
Czym jest zaklinanie koni?
To sposób kontaktu z koniem, językiem gestów, głosem i wzrokiem, który wykorzystując naturalne sposoby porozumiewania się koni pozwala na pewien rodzaj porozumienia pomiędzy zwierzęciem a człowiekiem.
Przyznam, że film znudził nawet mnie, zapalonego jeźdźca. Pełny kiczowatych krajobrazów jak z reklam pewnej marki papierosów, łzawy melodramacik…
Jednak sama postać Brannamana to już coś całkiem innego. Buck w dzieciństwie wychowywał się w piekle rodziny zdominowanej przez sadystycznego ojca, w pewnym momencie został zabrany przez opiekę społeczną. Adoptowała go rodzina sąsiadów. Buck rozwinął niezwykłą filozofię wychowania koni, nakładając swoje doświadczenia z dzieciństwa na obserwacje i metody innych zaklinaczy.
W rozumieniu Bucka koń, jeśli ma kontakt z człowiekiem staje się lustrem duszy właściciela. Jeśli są z końmi problemy to dzielą się na takie, które są przez człowieka przeniesione na konia, i takie, które spowodowane organicznymi niedomogami zwierzęcia (np. uszkodzenia układu nerwowego) mogą być przez człowieka nijako wzmocnione albo wydobyte na powierzchnię. Buck powiada, że w tym kontakcie człowiek- koń, człowiek odpowiedzialny jest za wszystko.
Buck nie jest łzawym utopistą, kochającym nad ponad wszystko inne konie. Często, kiedy dostaje pacjenta do leczenia nagle okazuję się, że właściciel konia dostaje szokujące dla niego samego zalecenie, że jedyne co może już zrobić, to tego konia uśpić, a siebie poddać co najmniej terapii pod okiem dobrego psychologa.
I ma Buck pełną rację, wszak ludzie często chcą na przekór faktom coś sobie udowodnić. W przypadku kontaktu z koniem, który z jakiegoś nieznanego im powodu zachowuje się nieobliczalnie, ludzie tacy chcąc się we własnych oczach dowartościować zaczynają niebezpieczną grę, twierdząc, że z niego zrobią jeszcze miłego konisia. Żaden przerażający fakt nie jest w stanie zdjąć im zasłony z oczu, że problem tkwi nie w koniu, ale ich samych. Bo nie widzieli rzeczywistości obiektywnie, lecz przelewali swoje projekcje na zwierzę, które jeśli nawet założyć, że jest mądrym koniem, wykazuje inteligencję trzy – czteroletniego dziecka.
Teraz jesteśmy świadkami takiej sytuacji w Europie. Z jednej strony mamy takich co wmawiają wszystkim, że są w stanie okiełznać dzikiego i wykazującego wszelkie cechy uszkodzeń centralnego układu nerwowego konia.
Wprawdzie poprawia to ich samoocenę, ale to im dedykuję słowa Bucka – weź że sobie pomyśl, życie jest takie piekne, świat jest taki piękny, a ty sprowadzasz sobie na głowę taki problem. Są miłe konie, świat jest miły, a ty udowadniasz wbrew faktom, że dasz rady. Ten koń jest lustrem twojej duszy, popatrz to ty masz problem, gdybyś go nie postanowił wychowywać na swój sposób, byłby może niezbyt rozgarniętym ale nie niebezpiecznym koniem, a tak stwarzasz zagrożenie dla siebie i innych. Ale to twoja dusza wymaga pomocy, ten koń nic temu nie jest winien.
I szczególnie aktualne dla Polski, to moje doświadczenia z instruktorskiej i „zaklinaczej” pracy z ludźmi i końmi. Są przypadki, kiedy zneurotyzowani ludzie kupują sobie konia, są zbyt nerwowi, aby mu pozwolić na swobodny krok. Są zbyt nieufni, aby mu zaufać. Przy każdej okazji dają mu wędzidłem po zębach, prawie każdy jego ruch odczytują jako zagrożenie, kiedy dyskutują o problemach z tym zepsutym po krótkim już czasie koniem, pytają często, może to cecha tej rasy, może jak kupię Wielkopolanina to będzie lepszy, to się zanim lepiej dogadam.
A ja wam mówię, najpierw spójrzcie w lustro, zastanówcie się co możecie ze swojej strony zmienić. I pamiętajcie, że dopóty nie zmienicie siebie, lepiej nie pójdzie wam z inną rasą. Nie da się! Zepsujecie każdego konia… Bo rasa nie ma z tym nic do rzeczy.
Inne tematy w dziale Polityka