Na początek posłuchajcie tej muzyki, koniecznie na dobrych słuchawkach:
Niewiele jest takich filmów, które po obejrzeniu pulsują w nas godziny i dni. Niewiele jest dobrych filmów, w których nie ma złych ludzi. Filmów pełnych optymistycznych i głęboko humanistycznych obrazów naszej ziemskiej pielgrzymki.
To delikatna materia i potrzeba prawdziwego czarodzieja, aby na ekranie pokazać człowieka w całej jego chwale. Zdaniem wielu przekazów religijnych, chwale prawie boskiej, bo na obraz i podobieństwo zostaliśmy uczynieni. Choć wielu w to nie wierzy, a wielu po prostu zapomina, to przynajmniej warto uwierzyć, że możemy być dobrzy, zawsze i w każdej sytuacji swoim życiem służyć bliźniemu.
Jak zrobić film pokazujący dobro tkwiące w każdym z nas tak, aby ten film nie był mdłym „budyniem z soczkiem”, co często się zdarza, albo nie był groteskowym kazaniem z ambony?
Dobrze niech będzie! Zacznę od superlatyw zanim skończę pochwały.
Widziałem taki film niedawno. Taki doskonały głęboko humanistyczny portret ludzi, gdzie nie zobaczycie nachalnego dydaktyzmu, słodkich i tanich chwytów emocjonalnych. Film zagrany brawurowo, choć oszczędnie przez plejadę aktorów, rezygnujących z hollywoodzkiego bohaterstwa filmowych super herosów. Delikatnie wycofany i przez to ciepły obraz zwykłych ludzi, przy których sam Superman, musiałby się zawstydzić, bo oni bez „super mocy“ przewyższyli go odwagą i skromnością.
Nie wiem czy reżyser Ron Howard kierował się przypowieścią Jezusa - „niech nie wie Twoja lewica, co czyni prawica”, ale właśnie takich ludzi, doskonale bezinteresownych, sportretował w swoim najnowszym filmie. Ten film w Polsce dostał tytuł: „Trzynaście żyć”. Ja przetłumaczyłbym ten tytuł „Trzynaście istnień”, moim zdaniem lepiej brzmi i oddaje sens przesłania filmowej historii.
A nie jest to historia wymyślona w głowie scenarzysty, opiera się na prawdziwych wydarzeniach, które miały miejsce w Tajlandii, kiedy grupa dzieciaków została odcięta przez wody monsunowych deszczy w jednej z największych jaskiń tego kraju.
Widziałem wiele produkcji o katastrofach i akcjach ratowniczych i celowo nazywam je pogardliwie produkcjami, bo były to gnioty nad gniotami, wysilone podkolorowane, mające budzić grozę kicze.
Ale nie z Ronem Howardem takie numery, to stary wyjadacz i doświadczony reżyser, do tego w miarę jak się zestarzał nabiera mądrości i wyciąga wnioski z tego, co kiedyś nakręcił. A to on przecież był reżyserem „Pięknego umysłu”, ale i udanego „Apollo 13”. Jednak w „Apollo 13” dał się wciągnąć w podrasowanie tej opowieści przez hollywoodzkich speców, co czyni ten film chwilami nieznośnie pełnym zadętego patosu. W najnowszym filmie Howard „zebrał filmowego rumaka” ściągając wodze patosu i… I moim zdaniem wyszło arcydzieło.
To arcydzieło nie udałoby się, bez znakomitej gry aktorskiej. Wszyscy aktorzy zasługują na pochwały, ale zacznę od dwóch.
Viggo Peter Mortensena zapamiętałem nie tylko z “Władcy pierścieni”, ale porywającego, cudownego filmu „Hidalgo – ocean ognia“. W filmie Howarda wcielił się w rolę emerytowanego strażaka i zapalonego nurka jaskiniowego. Kto zna to środowisko wie, że wyczynowi nurkowie, to ludzie o żelaznych nerwach, spokojni, rozważni i „myślący w trzech wymiarach”. Tak to określenie 3D wykorzystuje się do terapii osób mających życiowe problemy, terapii podwodnej prowadzonej podczas serii nurkowań. Metodę tę, opracował mój przyjaciel, człowiek z najwyższymi uprawnieniami instruktora i nurka głębinowego, trener trenerów nurkowych. Podziwiałem jego spokój i uporządkowanie, myślenie podobne trochę do myślenia dobrych pilotów, ale o ile my piloci odczuwamy przeciążenia, to środowisko wodne oferuje stan przypominający nieważkość. Ta drobna różnica kształtuje w doświadczonych nurkach sposób myślenia wyprzedzającego każdy ruch, bo sytuacja nieważkości jest dla ludzkiego aparatu motorycznego niecodzienna. Dobrego nurka, zatem możemy wyczuć obserwując zachowanie tych ludzi w życiu codziennym. Nie wiem czy Mortensen sam nurkuje, ale gra koncertowo stosując oszczędne środki i nie „przeszarżowując” roli.
Partneruje mu znakomicie Collin Farrell, grając subtelnego intelektualistę podejmującego się roli bohatera bez intencji bycia bohaterem.
No, ale w dobrej opowieści muszkieterów jest minimum trzech, choć wiadomo, że musi być czterech. Tym tropem poszedł Howard kompletując pozostałych aktorów, tworzących rdzeń jego filmowej opowieści. Do Farella i Mortensena dołączyli Joel Edgerton i Tom Bateman.
Edgerton wciela się w postać nurka anestezjologa, a Bateman nurka, który podczas akcji przechodzi „ratunkowy chrzest”. To są mocne sceny, ale zagrane bez śladu patosu.
Aktorzy z Tajlandii to wcale nie tło tej opowieści, ale pierwsza światowa liga.
Pokazanie akcji, w której dla uratowania 13 ludzi, pracuje noc i dzień zespół ponad 5000 ochotników z całego świata i dwóch uczestników tej akcji oddaje życie za ratowanych nie byłoby udane, bez pokazania potęgi natury. Jej żywiołów - wody, powietrza, ognia i ziemi. Te żywioły występują w filmie w postaci burz i deszczy monsunowych, światła lamp wypełniającego scenę dramatu – ziemię czyli jaskinię.
Oszałamiające zdjęcia podwodne, oddają realizm jaskiniowego nurkowania. Scena śmierci ratownika żołnierza oddziałów Seals, płynącego na pomoc uwięzionym dzieciom, zdaje się ideowo niczym wyciągnięta z filmu „Śmierć jak kromka chleba” Kazimierza Kutza. Ta śmierć na służbie innym jest właśnie jak chleb powszedni, bez którego nie jesteśmy w stanie się obyć.
Ale Howard nie lekceważy jeszcze jednego aspektu czyniącego nas „dziećmi Bogów”.
To religia i jej moc. Ostatnia scena filmu, kiedy jeden z ratowników wraca do domu, po uratowaniu wszystkich dzieci, choć on sam uznawał to za niemal niemożliwe, nawiązuje do modlitwy towarzyszącej ratownikom każdego dnia.
Nie zdradzam Wam tej sceny, ale i ja przez całe lata wspinania nosiłem ze sobą podarunek, jaki dostałem od moich przyjaciół, a który to podarunek opisałem w notce „Zabierz Ją w podróż”. Ta ikona, była ze mną na wszystkich drogach i szczytach, zabrałem ją bez wiary w jej moc, ale byłem wierny dobroci serc i uczynków, jakie stały za tym prezentem. Czy oblicze tej, która na tej ikonie wpatruje się w nas swoimi matczynymi oczami, opiekowało się mną podczas niebezpieczeństw? A jak mógłbym to udowodnić? Ale czuję i wiem, ile było za tym modlitwy i jedynie ja potrafię ocenić, co mogę uznać za cudowne uratowanie, a co nie. To immamentne odczucie transcendencji, naturalne dla ludzkiego poszukiwania. Z tego powodu ostatnia scena tego filmu jest mi szczególnie bliska, kilka sekund i jedno spojrzenie, jeden dosłownie kadr jest na miarę geniuszu reżysera.
Nie byłoby filmu bez muzyki. Ten film ilustruje muzyka kompozytora „wagi ciężkiej” w Hollywood - Benjamina Wallfischa, znanego ze współpracy z Hansem Zimmerem. Tu muzyka, której podczas akcji niemal nie słyszymy, bo jej zadanie to uzupełnienie obrazu, kadrów, które następnego dnia i wiele jeszcze dni po obejrzeniu tego filmu będziecie mieć przed oczami.
I pozostanie w Was jeszcze jedno. Przekonanie o dobroci i wspaniałości czynów dokonywanych przez ludzi.
I nie uwolnicie się od tego porażającego smutku, jaki Was ogarnie, kiedy pomyślicie o patologicznych mordercach wywołujących wojny na świecie. Nie opanujecie łez, kiedy pomyślicie sobie o egoizmie chorych obsesjonistów niszczących nasz świat i wartości. Ale będziecie mieć pewność, że zło nie jest całą prawdą o człowieku i ta prawda jest optymistyczna.
Ten film, Musicie zobaczyć, ja daję mu 10/10 uznając go za arcydzieło filmowej sztuki.
Inne tematy w dziale Kultura