Spitfire Mk Vb Jana Zumbacha z dywizjonu 303. Zdjęcie: Alpejski
Spitfire Mk Vb Jana Zumbacha z dywizjonu 303. Zdjęcie: Alpejski
Alpejski Alpejski
1241
BLOG

Dziś mija 80 rocznica rozpoczęcia Bitwy o Anglię

Alpejski Alpejski Święta, rocznice Obserwuj temat Obserwuj notkę 20


Nie mam w zwyczaju przypominać starych notek, ale dziś uczynię wyjątek. Są ku temu powody. Otóż parę lat temu nie mogłem mojego tekstu zilustrować fragmentami filmu, o którym on opowiada. Dziś jest to możliwe. Zatem uzupełniona wersja starej notki "Niebo nad Calais".

Dokładnie 80 lat temu 10 lipca 1940 roku, na europejskim niebie rozgorzała Bitwa o Anglię, jedna z najważniejszych bitew II wojny światowej, jej zasadnicza i decydująca część trwała do jesieni 1940 roku.

Czy dostaliście kiedyś niechciany prezent? Kiedy rok temu, przed moimi okrągłymi urodzinami, rodzina dopytywała się o to, jakie mi się podobają kolory koszul, krawatów i skarpetek - podejrzewałem najgorsze. Lecz w dniu urodzin, z Amazona przyszła ogromna paczka, a w niej gigantyczne pudło z modelem Spitfire Mk Vb firmy Airfix. Model sygnowany przez Royal Air Force Batle of Britan Memorial Flight, przedstawia maszynę Jana Zumbacha z dywizjonu 303. „Spitfire” ten nosił na burcie wizerunek kaczora Donalda.

image

O rany zawsze chciałem go mieć – pomyślałem. Potem popatrzyłem na godło maszyny. Kurcze! Wszak dzięki temu, że kiedyś dostałem dwa złote na „Donalda” zaczęła się moja fascynacja lotnictwem.


Otóż dawno, dawno temu, kiedy paskudna pogoda nie pozwalała na zabawy na podwórku, razem z moim kuzynem zamiast kupić tradycyjne gumy Donald z kolorowymi i cennymi obrazkami-komiksami, wydaliśmy otrzymane od babci dwa złote na kino.

Chyba tylko temu, że było to pożegnanie z filmem i sala nie była zbyt pełna, zawdzięczam, że bileter przymknął oko na mój bardzo małoletni wiek. W zasadzie nie wiedziałem wtedy, co to za film, bo przed kinem nie było plakatów, a tytuł Bitwa o Anglię nic mi nie mówił.

Bitwa o Anglię kojarzyła mi się raczej z jakąś morską bitwą. Czytałem wtedy o Nelsonie, ale nie o samolotach. Kiedy odsłonili ekran i po tradycyjnej Kronice Filmowej zabrzmiał warkot motorów lotniczych, gdy na ekranie rozpoczęła się krwawa jatka nie wiedziałem gdzie uciekać wzrokiem. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie, ale sceny i zdjęcia lotnicze miały jakiś magnetyzujący urok i powab, jakieś niebywałe piękno. Potem znalazłem sposób, jak pokazywali wnętrza maszyn pod ostrzałem, zamykałem po prostu oczy. Starszy kuzyn, bardziej odporny na bryzgającą krew mówił mi, kiedy było bardziej łagodnie - „Te! Możesz już patrzeć”- szeptał w moją stronę lub trącał łokciem. Tak dotrwałem do końca seansu.


Po powrocie do domu rzuciliśmy się na wszystkie książki, aby odszukać maszyny, które widzieliśmy na ekranie, nie było to w tamtych czasach proste. Kuzyn znalazł na półce „Prezentuj broń. Oręż żołnierza polskiego 1939 - 45” Janusza Magnuskiego i już byliśmy ponownie zanurzeni w tamtych powietrznych zmaganiach.

imageimage

Kredki pozwoliły na wyprodukowanie pierwszych kolorowych modeli, problem był tylko z maszynami niemieckimi, których zdjęć i rysunków nigdzie nie publikowano. Te zostały odtworzone z pamięci. Modelami toczyliśmy zajadłe bitwy, a kuzyn od czasu do czasu straszył mnie przecierem pomidorowym, którym polewał sobie oczodoły. Widok ten powodował, że w zasadzie mdlałem – pamiętacie tę scenę, kiedy strzelec niemieckiego Heinkla He 111 „dostaje serią” po oczach?


Miesiąc potem za parę historyjek z gum Donalda i dwa „resoraki”, książka Magnuskiego stała się moją własnością. Traf chciał, że wtedy pojawiły się w sklepach sprowadzone przez Gierka modele. Pachnące zachodem i oszałamiająco kolorowe pudełka skrywały pożądaną zawartość. Pierwszy był Hurricane, następnie Spitfire, Mustang i Tempest. Potem było stopniowe wyprowadzenie serwisów kawowych mojej mamy z przeszklonego kredensu i w ten sposób część Bitwy o Anglię pojawiła się w moim domu, stopniowo rugując kolejne wazony i porcelany z „honorowych” miejsc i półek. Jednak większość modeli z katalogów zachodnich firm była wtedy nieosiągalna. Całkowita posucha dotyczyła samolotów niemieckich, których do Polski nie sprowadzano. A i te inne, które pojawiały się sporadycznie na półkach Składnicy Harcerskiej, niestety zniknęły całkowicie po około dwóch latach. Dokonując cudów dyplomacji rodzinnej ściągałem z zachodu pożądane pudła z coraz ciekawszymi modelami. W kolekcji pojawiły się pierwsze Messerschmitty i Focke Wulfy i Junkersy, budząc dziką zazdrość szkolnych kolegów i całkowite zwątpienie mojej mamy niemającej już centymetra kwadratowego wolnego miejsca na „serwisy kawowe”. Budowanie modeli i czytanie wszystkiego co było dostępne na temat lotnictwa rozbudziło marzenia o lataniu.

image

Nie od razu było mi dane je zrealizować. Okulary skutecznie przeszkadzały w lotniczej karierze. Dopiero po 1989 roku zasiadłem za sterami. Zawdzięczam to wspaniałej okulistce z GOBLL. Do dziś dla mnie ta kochana kobieta jest synonimem anioła i nigdy nie zapomnę jej tego – „puszczam pana w okularach”.

Latanie szybowcowe wyparło zainteresowanie wojskowymi maszynami. Walka w powietrzu dla obdarzonych przywilejem krążenia z ptakami w kominach, słuchania klekotania bocianów „wymijających” nas w noszeniach była całkowicie abstrakcyjna i niewyobrażalna.

Wprawdzie zdarzali się koledzy urządzający powietrzne Top Gun-y, na które oczywiście dyshonorem było nie zareagować i czasem nawet cztery szybowce, pod dobrym Cumulusem, uwijały się w bitwie, ale to była rzadkość i nigdy tego nie polubiłem. Zresztą pojawiające się w radio charakterystyczne daga, daga, lub klikanie przyciskiem nadawania, co miało symulować mam cię i strzelam, zdradzało co się dzieje i powodowało interwencje wyszkolenia. W skrajnych przypadkach tektura (licencja) mogła leżeć w szufladzie szefa parę tygodni. Tak więc Top Gun-y absolutnie się nie opłacały.

Wspomnienia Bitwy o Anglię odżyły, kiedy całą rodziną wybraliśmy się w okolice Calais w 2012 roku.

Widok ze wzgórza Le Cap Blanc Nez, z którego Göring obserwował swoje samoloty podczas ataku na Anglię przywołał sceny filmowe.

Kinowej i telewizyjnym emisjom tego filmu w Polsce, towarzyszył jazgot komunistycznej propagandy. Zarzucano mu - że za mało o Polakach, że nie tak, że Polacy przedstawieni, jako idioci, itp. Dziś gdy na Blu Rayu oglądam ten film i nie widzę niczego, co byłoby obrazą dla polskich pilotów.

Mogę zatrzymać kadry i wyłowić tło, wszystkie szczegóły. Polacy pokazani zostali z dużą sympatią, wszak scena odłączenia się całego dywizjonu od leadera należy do kultowych. Wiem, wiem że odłączył się tylko jeden pilot Ludwik Paszkiewicz - ale jakie to ma znaczenie w takim batalistycznym fresku jak ten film? A lądujący na spadochronie Polak wzięty przez chłopów na widły, bo z angielskim mu jeszcze nie szło. Jego dyskusja po polsku – Co jest? Co się dzieje? Ale zaraz! Ja jestem polskim pilotem. Co jest do licha ciężkiego? Ale my jesteśmy po tej samej stronie!


Ten sam pilot, grany przez Andrzeja Scibora, pojawia się w końcowej scenie filmu, kiedy kamera leniwie kadruje polski i angielski dywizjon oczekujący na alarmowy start. Jedni czytają „Dziennik Polski”, a on w ogromnym skupieniu „1000 pierwszych słów po angielsku”.


Ten lightowy obraz Polaków zawdzięczamy konsultantowi filmu, pilotowi i dowódcy 303 dywizjonu Bolesławowi Drobińskiemu, człowiekowi niezwykle pogodnego usposobienia.

image

Bolesław Drobiński był odpowiedzialny za konsultację filmu ze strony polskich pilotów. Tu w kabinie "Spitfire"


Po latach taka wesoła formuła się sprawdza, okazała się strzałem w dziesiątkę. Te sceny rozładowujące patos zapamiętuje się najbardziej.

Zauważcie, że w tej scenie tylko trzy pierwsze polskie samoloty są Hawkerami "Hurricane", trzy lecące z tyłu to hiszpańskie wersje Bf - 109 pomalowane w barwy RAF. Ekipa kręcąca film miała do dyspozycji jedynie 3 latające "Hurricane". Podczas pierwszego seansu trudno to zauważyć nawet specjaliście, a zwykły widz tego nie dostrzegał.

Komunistyczna propaganda chciała zrobić wtedy z Polaków posągowe postaci, ale wydaje się że nie po to, aby podkreślać ich dokonania, lecz by dowalić burżuazyjnym producentom filmowym i „zgniłemu zachodowi”. Próbowano wykorzystać nawet Arkadego Fiedlera. Książka Dywizjon 303 przynosiła jednostronny obraz niemieckich pilotów. Nie należy się temu dziwić, wszak powstała jeszcze w 1940 roku. Takie było zapotrzebowanie, wszak miała zagrzewać do boju i służyć pokrzepieniu serc. Propagandę komunistyczną wkurzało, że w filmie Niemcy nie byli przedstawiani, jako bestie i nie było w nim odrobiny zjadliwej propagandy. Kolidowało to z narracją Fiedlera o niemieckich pilotach. Pamiętam wywiady, w których zarzucał on jakoby Niemcy strzelali do ratujących się na spadochronach pilotów. Nawiasem mówiąc jedyne udokumentowane zdarzenie tego typu na froncie zachodnim miało miejsce w Afryce i nie było spowodowane przez pilotów niemieckich. O tym też niewolno było pisać i mówić. Towarzyskie i pojednawcze spotkania pilotów alianckich z niemieckimi w Wiesbaden, w mediach polskich były stałym dowodem „rewizjonizmu i oburzającej zgnilizny moralnej” zachodu. Redaktorzy radiowej Jedynki prześcigali się w epitetach pod adresem uczestników tych spotkań. Liczba zestrzeleń uzyskanych przez niemieckich pilotów nie była podawana przez polskie źródła i często ogólnie oskarżano Niemców o fałszowanie wyników powietrznych pojedynków.

image

Msza w Polskim Dywizjonie 317 "Wileńskim" zwanym przez polskich pilotów - od pierwszych liter kodu radiowego Juliett Hotel - juhasami. Widoczne dwa "Spitfire" Mk IX. Samoloty tego typu dywizjon otrzymał we wrześniu 1943 roku.




Podkreślam to, bo jak się okazało już w wolnej Polsce, o zgrozo znaleźli się różni demaskatorzy w sensacyjnym tonie oskarżający z kolei Polaków o różne nadużycia. Czyli cała ta machina odwróciła się o 180 stopni. Autorami tych sensacyjek byli często ludzie, którzy nigdy nie oderwali „dupy od ziemi”, własne kompleksy leczyli liczeniem zestrzeleń i podważaniem honoru polskich żołnierzy. Nie mam zamiaru teraz i tutaj polemizować z tymi, co rzucili się na tę „kość”. Kiedyś zakończę swoje badania nad tym tematem i wtedy będzie, o czym gadać. Zauważyć jednak trzeba, że wpisywało się to w obowiązujące nastroje „salonu” nakazujące pomniejszanie zasług polskich żołnierzy podczas wojny i „wyświetlanie prawdy”, jak nazywano takie działania.

W bolesny sposób przekonałem się o tym na pewnym spotkaniu towarzyskim, kiedy młoda stażem polska emigrantka z furią napadła na mnie, gdy opowiadałem francuskim gospodarzom o wojennej historii polskich sił na zachodzie. Emigrantka owa z prawdziwym zapałem i energią Harta, przekonywała nas - że to tylko polskie mity i kompleksy.

Sytuacja ta przypomniała mi się, kiedy siedziałem nad klifem i spoglądałem w niebo nad Kanałem La Mache. Przez głowę przelatywały jak migawki poznane w archiwach historie powietrznych pojedynków, wojennych zmagań na zachodnim froncie.

Oczywiście termin Bitwa o Anglię jest często używany potocznie dla określenia wszystkich operacji powietrznych nad Anglią. Nie jest to całkiem pozbawione podstaw. Wszak przegrana kampania w 1940 roku zrodziła u Hitlera obsesyjną myśl o odwecie. W ten sposób zasadnicza Bitwa o Anglię z 1940 roku wpływała na decyzję wojenne i przebieg całej II wojny światowej. Użycie przez Niemców broni V1 i V2 ponownie zmusiło dywizjony lotnicze do niebywałych wysiłków w celu zestrzelenia nadlatujących V1 i zniszczenia stanowisk startowych V1, V2 i bunkrów armat V3. Program budowy broni odwetowej osłabił niewątpliwie niemieckie zdolności produkcyjne w zakresie budowy klasycznych samolotów, co więcej decyzja Hitlera, aby przerobić znakomity myśliwiec turboodrzutowy Messerschmitt Me 262 na szybki bombowiec, uratowała życie wielu załóg bombowców alianckich. Niektórzy historycy posuwają się nawet do stwierdzeń, że gdyby ten samolot produkowano o razu, jako myśliwiec zdołałby on powstrzymać ofensywę powietrzną aliantów nad Niemcami. Nie wiem jakby było, ale bezdyskusyjnie straty alianckiego lotnictwa byłyby znacznie większe.

Rozglądając się po okolicy Calais nie mogłem oprzeć się pokusie zobaczenia instalacji związanych z programami Vergeltungswaffe. Na początek udałem się do ponurych sztolni w Mimoyecques w których zainstalowano wielokomorowe działa segmentowe. Broń ta była rozwijana pod kryptonimem V3. Niemcy mieli upodobanie do ogromnych armat. Nadarmata „Paryska” ostrzeliwująca podczas pierwszej wojny światowej Paryż z odległości 125 kilometrów musiała rozpalać wyobraźnie nazistów. Postanowili umieścić w podziemnych instalacjach baterie dział mogących wystrzeliwać w stronę odległej o 160 km stolicy Anglii 600 pocisków na godzinę. Aby do tego nie dopuścić Alianci wykonali od listopada 1943 do sierpnia 1944 roku 17 wielkich nalotów z użyciem ciężkich bombowców. Dopiero nalot czteromotorowych Lancasterów z 617 Dywizjonu ( ten sam co zburzył tamy w Zagłębiu Ruhry) uzbrojonych w 5,5 tonowe bomby Talboy, uszkodził w poważnym stopniu podziemne działobitnie. Jednak Alianci o tym nie wiedzieli i kontynuowali naloty. Postanowiono użyć wypełnionych materiałem wybuchowym zdalnie sterowanych bombowców PB4Y Privateer. Podczas dolotu nad cel i eksplozji jednej z takich maszyn zginął brat późniejszego Prezydenta Stanów Zjednoczonych Joseph Patrick "Joe" Kennedy. Krajobraz okolic Calais po tych nalotach przypominał powierzchnię księżyca.

Kolejnym szalonym pomysłem niemieckiej machiny wojennej, było zbudowanie podziemnej bazy rakiet V2. Miała ona wystrzeliwać 25 rakiet V2 na godzinę. Niemcy przystąpili do budowy podziemnej instalacji złożonej z ogromnej komory o rozmiarach 41 m średnicy i 33 m wysokości, przykrytej gigantyczną betonową kopułą o grubości 5 m i średnicy 71 m, która otoczona była siedmiokilometrowym systemem sztolni. Do sztolni tych wjeżdżać miały pociągi z paliwem, częściami rakiet i zaopatrzeniem. Eskapada w okolice St. Omer pokazuje skalę tego szaleństwa. Teren najeżony jest instalacjami służącymi prawie jedynie do ostrzeliwania Anglii. Dziś w bazie tej znajduje się ciekawa ekspozycja i koniecznie należy zobaczyć dokumentalne filmy tam wyświetlane. We wszystkich obiektach można poruszać się bez przewodnika, co zadowoli wytrawnych znawców sztuki fortyfikacyjnej. Puste korytarze wolne od zgiełku przewodnickiej grupy, pozwalają na chwilę refleksji nad kondycją ludzkiego ducha. Pozwalają zatrzymać się w dowolnym miejscu i zapytać – gdzie jest granica ludzkiego szaleństwa?

Powiewające na masztach flagi wielu państw przypominają o wspólnym tragicznym losie przymusowych robotników, którzy tu zginęli. Polska flaga przypomina tu i o ofiarach i o wyzwolicielach - polskich żołnierzach. Już na Campingu przekonujemy się, że pamięć o Polakach jest tu ciągle żywa. Poznajemy starsze francusko-holenderskie małżeństwo i już po paru minutach rozmowy wspólnie wychylamy pierwsze kieliszki wina. Rozmowa toczyła się jakbyśmy się dobrze znali od dawna.

Wyjście z podziemi pozwoliło na nowo powrócić do rozmyślań o powietrznych zmaganiach.

To gdzieś tym miejscu pomyślałem, „Bolesław Gładych na potwornie postrzelanym Spitfire został „ułaskawiony” przez swojego przeciwnika. Niemiecki pilot podleciał do ledwo trzymającej się powietrza” maszyny Gładycha i salutując mu pokiwał skrzydłami. Ku zaskoczeniu polskiego pilota Niemiec po tych honorach odleciał, pozwalając Polakowi na powrót do domu. Pilotem tym był Georg Peter Eder as myśliwski do końca wojny posiadający na koncie 78 zestrzelonych samolotów w tym 36 czterosilnikowych bombowców, co było niezwykłym wyczynem.

image

Eder był wierny zasadzie nieatakowania ciężko uszkodzonych maszyn, sam ratował się na spadochronie 9 razy, podczas gdy zestrzelony był 17 razy. Z Bolesławem Gładychem w powietrzu spotkał się co najmniej trzy razy i trzykrotnie darował mu życie. Podczas trzeciego pojedynku w samolocie P47 Thunderbolt Gładycha, ozdobionym sympatycznym wizerunkiem pingwina, skończyła się amunicja. Eder nie zestrzelił go, lecz próbował zmusić do lądowania. Gładych wypuścił podwozie i w asyście trzech Focke Wulf-ów skierował na niemieckie lotnisko. Nad lotniskiem jednak Gładych nagle dodał gazu i chowając podwozie zasymulował atak. Morderczy ogień obrony przeciwlotniczej dosięgnął - ale nie jego - lecz eskortujących go Niemców, umożliwiając polskiemu pilotowi ucieczkę. Piloci po wielu latach spotkali się na wspomnianym już na zlocie kombatantów w Wiesbaden. Ta historia przez wiele lat była w Polsce zakazana.

W 1940 roku na wyposażeniu polskich dywizjonów były Hurricane. Na początku 1941 wprowadzono Spitfire. Przez długi czas Polacy latali na Spitfire MkVb, który mógł wprawdzie nawiązać równorzędną walkę z Messerschmittem Me109F, ale nie potrafił dorównać wprowadzonemu w 1941 roku Focke Wulfowi Fw 190. Polacy polerowali lakier na powierzchniach swoich samolotów, aby choć trochę poprawić osiągi w zakresie prędkości lotu i kontynuowali loty bojowe. Ach - ile historii przypomniało mi niebo nad Calais.

Wszystkim polecam uwadze słowa Tadeusza Schielego, wspaniałego człowieka, pilota dywizjonu 308, taternika i grotołaza. Nie dane mi było poznać go osobiście, ale zafascynowany jego książką Wspinaczki po chmurach, zrealizowałem jedno ze swoich lotniczych marzeń, zdobycie diamenciku nad moimi ukochanymi Tatrami. A Tadeusz pisał tak:

Wielu moich kolegów pilotów, którzy przeżyli wojnę cudem, nie ma na swym koncie zestrzelenia. Odbyli oni dużo trudnych lotów bojowych i brali udział w tragicznych walkach powietrznych spisując się w nich bohatersko. Zgłaszali się na ochotnika do najniebezpieczniejszych zadań, jak na przykład „rhubarb”, atakowania z lotu koszącego celów naziemnych daleko w głębi silnie bronionego terytorium nieprzyjacielskiego. Stanowili o sile i groźnej dla wroga sprawności dywizjonu, byli wzorem odwagi i poświęcenia dla młodszych stażem bojowym. /-/ To dzięki nim inni mogli uzyskiwać zestrzelenia, a oni sami nie mieli wcale kompleksu „zwycięstwa powietrznego”. Tylko laik może sądzić, że walka powietrzna polega wyłącznie na zestrzeliwaniu.”

image

"Spitfire" Mk V Tadeusza Schielego. Wdoczne godło "Wielka Niedźwiedzica". Na działkach 20 mm założone gumowe osłony, zabezpieczające wyloty przed dostaniem się zanieczyszczeń podczas startu i zmniejszające opory podczas lotu. Po prawej działka stronie widoczne taśmy zaklejające wyloty karabinów maszynowych w skrzydłach. Pierwszy wystrzał rozrywał osłony, odsłaniając system chodzenia lufy.


W okresie stalinowskim cała historia sił na zachodzie miała zostać wymazana. W 1946 roku Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie otrzymało dwa Spitfire i jednego Hurricane. Maszyny nie przetrwały na ekspozycji zbyt długo. Jako niewygodny świadek polskich zmagań o wolną Polskę zostały porąbane siekierami przez członków ZMP. Gdybym pisał scenariusz filmu o polskich lotnikach zaczynałby się właśnie sceną niszczenia tych maszyn.

W mojej szufladzie leżą scenariusze programów o lotnictwie, niezrealizowanych z powodu śmierci mojego Profesora i przyjaciela. Inspirowane były opowieścią, którą Profesor usłyszał od gen. Skalskiego. Po rozmowie przyszedł do mnie i zapytał: Alpejski nie uwierzysz, jaką niesamowitą opowieść słyszałem od Skalskiego, czy ona może być prawdziwa? Pytam, bo ty jesteś lotnikiem i kochasz historię lotnictwa.

Może jeszcze kiedyś uda mi się ten film zrealizować? Kto wie?

PS. Jeśli komuś podoba się obrazek "Spitfire" Jana Zumbacha, to niech go sobie kopiuje i rozpowszechnia, może go używać jako tapetę w kompie. Niech na te 80 lat po bitwie, przypomina o polskich lotnikach.


Zobacz galerię zdjęć:

Wybrzeża Francji w okolicach Calais. Zdjęcie: Alpejski
Wybrzeża Francji w okolicach Calais. Zdjęcie: Alpejski Wybrześe Anglii widziane z klifu w okolicach Calais. Zdjęcie: Alpejski
Alpejski
O mnie Alpejski

Nie czyńcie Prawdy groźną i złowrogą, Ani jej strójcie w hełmy i pancerze, Niech nie przeraża jej postać nikogo...                                                                     Spis treści bloga: https://www.salon24.pl/u/alpejski/1029935,1-000-000

Nowości od blogera

Komentarze

Pokaż komentarze (20)

Inne tematy w dziale Kultura