Toyah napisał ostatnio kilka ważnych tekstów o reakcji rządzących, a także niemałej części Polaków, na protesty związkowców. Dzisiejszy komentarz jednego z czołowych polskich publicystów, skłonił mnie do powtórnej refleksji na temat naszego społeczeństwa i elit kreujących dlań rzeczywistość.
Podobno związkowcy wyszli na ulicę właśnie podczas warszawskiego kongresu europejskich chadeków, bo działali na polityczne zamówienie PISu. Taki jest przekaz nie tylko ze strony rządu i PO (co akurat nie dziwi); większość ogólnopolskich mediów także forsuje uparcie taką prostacką hipotezę.
Każdy, kto śledzi sytuację wielu polskich przedsiębiorstw doskonale wie, jaka jest prawda. Pada zbrojeniówka, spółka PKP Cargo planuje masowe zwolnienia, polskie stocznie przestają istnieć. Nie może w tej sytuacji dziwić olbrzymia frustracja osób tracących pracę. Człowiek głodny jest z natury zły. Tak było w epoce kamienia łupanego, tak jest teraz i będzie w przyszłości.
Związkowcy wychodzą na ulice nie dlatego, że prezes Kaczyński im kazał; oni są zdruzgotani ogromem hipokryzji obecnej władzy. Tusk obiecał, że będzie się żyło lepiej WSZYSTKIM. Nie dotrzymał słowa.
Mówią nam zewsząd, że Związek Zawodowy "Solidarność" to de facto przybudówka PIS. Wsparli kiedyś kandydaturę L. Kaczyńskiego na prezydenta, więc sami sobie winni. Tylko czy szeregowi związkowcy daliby się wciągnąć w polityczne protesty, gdyby mięli pracę, w miarę godne życie? Nie sądzę. Nawet jeśli by się tak jednak stało, to nie czepiałbym się dziś mediów. Ale fakty są inne. Stocznie naprawdę przestają istnieć, a nasz rząd na pewno nie zrobił wszystkiego by je uratować.
Użycie niebywałych nakładów siły do stłumienia warszawskiej demonstracji stoczniowców pokazało olbrzymią determinację Donalda Tuska. Premier niebezpiecznie przyzwyczaił się do władzy. Jest jasne dla każdego uważnego obserwatora polskiej sceny politycznej, że PO zbyt łatwo dąży do wszechwładzy. To kolejny zarzut pod adresem polskich mediów. Jeśli jakiekolwiek akcje obywatelskiego nieposłuszeństwa miałyby stanąć na drodze Tuska do prezydentury, muszą zostać sprawnie "ujarzmione", najlepiej w zarodku. Przejawem tej mało demokratycznej taktyki była natychmiastowa reakcja Schetyny w sprawie blokad biur poselskich polityków PO, a także szantaż premiera odnośnie uroczystości 20. wyborów czerwcowych z 1989 r.
Jakiekolwiek protesty społeczne, nawet najbardziej uzasadnione, są w tej sytuacji dla "Gazety Wyborczej" olbrzymim zagrożeniem. Strach przed powrotem kaczyzmu jest obecny przy "tworzeniu" każdego gezetowego tekstu. Można mniemać, że większość publicystyki Gazowni powstaje "na kolanie"; chodzi o proste granie na emocjach, podtrzymywanie antykaczystowskiej histerii. Dlatego nazywanie "Wyborczej" dziennikiem ambitnym przestało mieć cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. Pismo Michnika przerosła nie tylko "Rzeczpospolita", ale także ledwo zipiący "DER Dziennik".
Dowodem na tą srogą ocenę jest dzisiejszy komentarz Seweryna Blumsztajna, o którym wspominałem powyżej:
"Solidarność" może manifestować, gdzie i kiedy chce - o to walczyli ci, którzy ją zakładali. Nikt nie może jej też odebrać prawa upominania się o los Stoczni Gdańsk. Chce zakłócić szefom państw z całej Europy świętowanie naszego zwycięstwa 4 czerwca 1989 r. - ma prawo.
Tyle że to przecież było zwycięstwo "Solidarności". Do wyborów szliśmy z tym właśnie czerwonym znaczkiem w klapie. Tak często działacze związku narzekają, że rola "S" w obaleniu komunizmu nie została doceniona. Jeżeli więc ta heroiczna tradycja związku nie jest im obojętna, tego akurat święta zakłócać nie powinni.
Zrobią to jednak pewnie, bo przecież PiS chce Tuskowi zepsuć imprezę, a czego się nie robi dla PiS."
http://wyborcza.pl/1,75968,6574970,Rocznica_obalenia_komunizmu_i_PiS.html
Blumsztajn tak prosto wiąże protesty "Solidarności" z interesem PISu. Czyżby nie zdawał sobie sprawy z powagi oskarżenia? Jasne, że sobie zdaje. Ma jednak głęboko w d... swoich czytelników, dlatego nie podaje jakiegokolwiek dowodu, na prawdziwość swoich zarzutów. Przemawia do przekonanych, stąd tak prostacki tekst.