Od wczoraj z łamów i eterów nie schodzi uniewinnienie Beaty Sawickiej. Dziennikarze, blogerzy, publicyści i wszelkiej maści autorytety cięgiem deliberują wykręcając na wszystkie strony sam wyrok, jego uzasadnienie jak i śledztwo prowadzone przez CBA. Bez sensu zupełnie, bo zadać należy tylko jedno, proste pytanie: kto zadzwonił do przewodniczącego składu orzekającego Pawła Rysińskiego? Nie czy zadzwonił, bo co do tego wątpliwości praktycznie nie ma żadnych, ale kto? Musiał to być ktoś posadzony na bardzo wysokim stołku i dysponujący mocnymi argumentami, które przekonały pana sędziego do zrobienia z siebie koncertowego kretyna w świetle reflektorów. Kto to był i jakie miał argumety – to powinna być podstawową kwestią rozpatrywaną przez dziennikarzy i całą resztę publicystycznego towarzystwa, a nie roztrząsanie na wszystkie strony (niczym obornika na polu) idiotycznego wyroku i uzasadnienia do niego tak głupiego, że średnio rozgarnięty gimbus skleciłby mądrzejsze i bardziej trzymające się kupy.
Beata Sawicka jest winna, ale niewinna – stwierdził sąd. Winna moralnie, bo forsę wzięła, ale niewinna karnie, bo... CBA podjęło czynności nielegalnie. „Sędzia nie podważa czynów oskarżonych, a jedynie wszczęcie procedur operacyjnych przez funkcjonariuszy pod przykryciem” - powiedział reporterowi portalu Dziennik.pl Tomasz Kaczmarek, dzięki któremu posłanka Platformy Obywatelskiej trafiła przed oblicze Temidy. Wysokiemu Sądowi nie spodobały się na przykład „utajnione działania polegające na podglądzie, podsłuchu, podstępie, a nawet prowokacji, prowadzone przez funkcjonariuszy posługujących się fikcyjną tożsamością i życiorysem, a więc podające się za inne osoby”. Krótko mówiąc, zdaniem tegoż Wysokiego Sądu, agenci powinni grzecznie się przedstawić, pomachać legitymacjami, wyjaśnić co robią i... liczyć, że podejrzany jest idiotą (idiotką w tym przypadku), który na takie dictum sam dostarczy dowodów obciążających własną osobę i grzecznie podstawi ręce pod kajdanki.
Ale czemu ja się dziwię? Sędziowska niezawisłość ładnie wygląda jako zapis w ustawie, w życiu jedna bardziej praktyczna jest dyspozycyjność i, nie bójmy się tego słowa, służalczość wobec „sami wiecie kogo”. Casus sędziego Milewskiego z Gdańska przyjmującego telefoniczne polecenia z (jak mu się wydawało) kancelarii premiera, czy sędziego Tuleyi tłumaczącego się w uzasadnieniu z wydanego przed chwilą wyroku jasno pokazuje jak kulawe jest polskie sądownictwo. Jeżeli do tego dorzucimy wielomiesięczne areszty „wydobywcze” stosowane przez sądy wobec ludzi niewinnych, pomówionych przez świadków koronnych wytrzaśniętych przez prokuraturę nie wiadomo skąd czy ciągnące się latami procesy ewidentnych zbrodniarzy (patrz: Kociołek) to wyłania się obraz bardzo ponury, obraz państwa, w którym sprawiedliwość została zastąpiona jakimś dziwnym systemem naczyń połączonych, zakulisowym układem kompletnie niezrozumiałym dla przeciętnego obserwatora.
Zastanawiałem się jak to zmienić i wydaje mi się, że jedynym sposobem na naprawę tzw. „wymiaru sprawiedliwości” jest wprowadzenie wzoru amerykańskiego – kadencyjności funkcji sędziego i prokuratora oraz powszechne wybory na te stanowiska. No i, co oczywiste, znaczne ograniczenie immunitetów, które zamiast spełniać funkcję strażnika sędziowskiej niezawisłości zapewniają bezkarność sprzedajnym, dyspozycyjnym i nieuczciwym przedstawicielom władzy sądowniczej stojącym dzięki nim ponad prawem, które egzekwują.
Inne tematy w dziale Polityka