Dociekliwy obywatel ma jednak prawo zapytać, co ile lat konieczna jest reforma emerytalna, skoro pamięta jeszcze o tym, że reforma z roku 1999 miała doprowadzić do powstania systemu emerytalnego, który jest zarówno trwały, jak i efektywny, czyli zapewniający przyszłym emerytom wyższe świadczenia. Czy więc reforma sprzed zaledwie kilkunastu lat była błędem? Na czym powinny polegać zmiany w systemie emerytalnym, aby nowy system okazał się i trwały, i elastyczny?
Reforma, czyli zadłużenie ZUS
Przypomnijmy, że reforma z roku 1999 nazywana była reformą systemową. Wprowadzającym ją chodziło o odejście od systemu finansowania wyłącznie bieżącego, w którym środki na wypłaty dla emerytów pochodzą ze składek obecnie pracujących, i przejście do systemu ze znacznym udziałem finansowania dzięki inwestowaniu (kapitalizacji) indywidualnych składek. Nowy system miał prowadzić do "bezpieczeństwa dzięki różnorodności". O ile w starym systemie 100 procent świadczenia pochodziło z finansowania bieżącego, to w przyszłości znaczny - a nawet według niektórych obietnic dominujący - element przyszłego świadczenia pochodzić miałby z dochodów kapitałowych.
Twórcy nowego systemu wiedzieli, że takie przejście jest kosztowne, gdyż kapitalizowana składka będzie przekazywana inwestującym podmiotom, w tym przypadku Otwartym Funduszom Emerytalnym (OFE), przyczyniając się do niedoborów w kasie ZUS. Minister Jacek Rostowski wyliczył, że od roku 1999 do końca 2010 przekazano OFE 232 miliardy złotych. W starym systemie suma ta trafiłaby do ZUS, jej brak został więc wypełniony transferami środków budżetowych oraz - dodatkowo - zadłużeniem ZUS. W tym sensie można więc mówić, że reforma z 1999 roku została okupiona znacznym przyrostem długu publicznego. Ubiegłoroczne zmniejszenie o 2/3 składki przekazywanej przez ZUS do OFE można więc nazwać głęboką korektą systemu. Chociaż rząd uchyla się od jednoznacznych deklaracji, to zmiana ta prawdopodobnie jest zmianą trwałą, którą niektórzy komentatorzy nazwali powrotem do systemu sprzed reformy.
Nikt nic nie wie
Opinia ta pomija jednak inną rzadziej zauważaną zmianę, którą wprowadziła reforma z roku 1999 roku, a jest nią odejście od "systemu zdefiniowanych świadczeń". To żargonowe określenie oznacza odejście od gwarantowania przez państwo określonego i znanego przyszłym emerytom ze znacznym wyprzedzeniem poziomu świadczeń emerytalnych. Kiedyś, nie tylko w Polsce, ale i we Francji czy Niemczech, obywatele wiedzieli, że w momencie przejścia na emeryturę ich świadczenia będą wynosić 60 czy 70 procent średniej lub nawet ostatniej płacy. Teraz takiej gwarancji nie ma i wszyscy staliśmy się uczestnikami systemu zdefiniowanych składek: wiemy, ile obecnie wpłacamy, wysokość przyszłych świadczeń jest jednak nieznana. Nieznane są więc zarówno świadczenia z ZUS, jak i niepewna jest wielkość świadczeń z OFE.
Niepewności te mają jednak inne źródła. O ile sumy wpływające do ZUS zależne są od liczby pracujących i wielkości składek, to rentowność OFE zależna jest od wahań na rynku kapitałowym. W obecnej sytuacji na giełdach wielkość świadczenia otrzymywanego z OFE byłaby minimalna. Kwestia ta nie byłaby problemem publicznym, gdyby nie to, że składki do OFE nie są wpłatami dobrowolnymi, a przymusowymi. Wydawać by się mogło, że jeśli państwo przymusza, to także gwarantuje i zapewnia bezpieczeństwo. Jest to jednak w znacznej mierze złudzenie, gdyż nie ma instrumentów wymuszających na OFE wysoką rentowność. Jeśli OFE są za coś karane, to jedynie za silne odchylenia od średniej rentowności. Gdy tracą pieniądze, to tracą najczęściej wszystkie. Jeśli wszystkie OFE mieszczą się w dozwolonym odchyleniu od średniej, karane być nie mogą. Powtórzmy: błędem reformy z 1999 roku było stworzenie iluzji, że państwo gwarantuje zysk bez ryzyka. Że jest to niemożliwe, wiedzą teraz prawie wszyscy.
Bolesna lekcja kapitalizmu
Emerytury Polaków znalazły się więc w podwójnych kleszczach: starzenie się społeczeństwa, niska stopa urodzeń oraz emigracja ekonomiczna podcinają zdolność do finansowania świadczeń wypłacanych w systemie finansowania bieżącego, a niestabilność rynków kapitałowych odbiera złudzenia, że istnieje łatwy sposób na nadzwyczajne zyski, które zrekompensowałyby mizerię kasy ZUS.
W ciągu dekady otrzymaliśmy więc bolesną lekcję na temat istoty zabezpieczenia dochodu na starość (po zakończeniu aktywności zawodowej). Rzeczywistość przypomina nam, że owo zabezpieczenie pochodzić powinno zarówno z gwarantowanej emerytury państwowej, jak i indywidualnych oszczędności oraz transferów wewnątrz rodzin. Przypomina, że emerytura państwowa jest historyczną nowością, została wprowadzona pod koniec XIX wieku i zapewniała wysokie świadczenia w państwach Europy Zachodniej przez mniej więcej 30 lat, "chwalebnych lat" po zakończeniu II wojny światowej.
Nie nawołuję oczywiście do zniesienia emerytury państwowej, lecz do uświadomienia sobie, że zimna logika liczb mówi, iż emerytura państwowa w przyszłości będzie jedynie emeryturą minimalną i bliską kwocie wystarczającej na przeżycie oraz że jej wysokość powinna być silnie spłaszczona. W takiej sytuacji niezbędny jest wzrost indywidualnych oszczędności oraz świadomość, że nasza zbiorowa, a jeszcze bardziej indywidualna, sytuacja ekonomiczna na starość zależy od tego, co Waldemar Pawlak nazwał inwestowaniem w dzieci. Przeliczanie liczby dzieci na poziom dochodów emerytalnych zostawmy na inną okazję. Warto jednak uświadomić sobie, że ofensywa medialna "kobiet nienawidzących dzieci", niezależnie od indywidualnych powodów, jest działaniem społecznie szkodliwym.
Rząd nam dzieci nie urodzi
Rząd niewiele może w krótkim okresie zrobić w celu zwiększenia liczby urodzeń, polityka "pro-dzietna" to nie becikowe, a jej skutki nie pojawiają się dziewięć miesięcy później, lecz ze sporym opóźnieniem. Znacznie więcej zależy od rządu w kwestii indywidualnego oszczędzania na starość. Przypomnijmy, że oszczędzamy, gdy zamierzamy zachować wartość uzyskanego dochodu i użyć go w przyszłości; inwestujemy natomiast, gdy od swoich działań oczekujemy wzrostu dochodu. Przykład OFE pokazuje, że rząd nie może gwarantować wzrostu dochodu. Amerykańskie fundusze emerytalne są funduszami, do których należy się dobrowolnie, a rząd co najwyżej zwalnia od podatku dochodowego pewną sumę, która do funduszy jest wpłacana. Rentowności takich inwestycji nikt gwarantować nie może, ani nie powinien. Jeśli OFE miałyby być utrzymane, powinny być miejscem dobrowolnego, zwolnionego do pewnej wysokości od podatku, inwestowania. Rząd powinien natomiast gwarantować bezpieczeństwo oszczędności. Termin "gwarantować" oznacza zarówno gwarancję wypłacalności instytucji, w których Polacy będą oszczędzać na starość, jak i gwarancję wartości nabywczej oszczędności poprzez indeksowanie ich wartości stopą inflacji z każdego poprzedzającego roku. Takie "kasy oszczędzania emerytalnego" mogą być częścią Banku Gospodarstwa Krajowego czy PKO BP, mogą być także nowymi instytucjami. Oszczędzane w nich środki byłyby chronione przed inflacją (nie przynosiłyby jednak zysku), a rząd mógłby instytucjom takim oferować obligacje oprocentowane w wysokości stopy inflacji. Dzięki temu polskie obligacje oprocentowane byłyby na poziomie 3-4, a nie, jak obecnie, 6 procent.
Zamiast wydłużania pracy
Proponowane przeze mnie zmiany są równie istotne (są ponadto technicznie proste), jak kwestia wydłużenia wieku emerytalnego. Jeśli bowiem, jak wszystko na to wskazuje, emerytury przyszłości będą emeryturami minimalnymi, to wydłużenie okresu pracy będzie dla wielu ludzi jedynym sposobem ochrony przed ubóstwem. Nowy system będzie stabilny, jeśli będzie prosty i wyraźnie informujący o obowiązkach państwa.
Większej dzielności od rządu wymaga wprowadzenie zmian w systemach emerytur specjalnych (służb mundurowych, górników czy sędziów). Podstawowa, a słabo rozumiana przez opinię publiczną trudność wynika z traktowania "przywilejów emerytalnych" jako sposobu motywowania do podjęcia pracy w danym zawodzie. Wcześniejsza lub wyjątkowo hojna emerytura jest, w odczuciu samych zainteresowanych, elementem "całożyciowego pakietu wynagradzania". Pracownicy uprzywilejowanych sektorów uważają, że samo wynagrodzenie nie jest wystarczająco wysokie, aby utrzymać ich w zawodzie, że do pracy w nim zachęca dodatkowo "specjalny system emerytalny". Każdy, a nie tylko obecny rząd powinien wyraźnie wskazać, że to wysokość wynagrodzenia i warunki pracy, a nie mało przejrzyste połączenie płac i specjalnych emerytur jest wyłącznym sposobem ekonomicznego zachęcania do pracy w danym zawodzie.
Czy wskazane kierunki zmian będą dla nas emerytalnym Armagedonem? Nie, jeśli kolejne rządy i kolejni odpowiedzialni politycy będą umiejętnie nawigować między ograniczeniami płynącymi z przeszłości (ograniczenia płynące z uprawnień nabytych), a zmianami (stopniowymi, lecz konsekwentnymi), które zgodne są z "naturą emerytur państwowych" jako emerytur minimalnych i socjalnych. Polski system emerytalny rozpoczął "wielki dryf".
Tekst ukazał się w Dzienniku Polskim w dniu 14 marca 2012 roku - http://www.dziennikpolski24.pl/pl/aktualnosci/opinie/1212742-pelzajaca-reforma-emerytur.html,0:pag:3,0:pag:1#nav0
Dbajmy, aby decyzje publiczne podejmowane były w oparciu o rzetelne informacje i rozumowanie, a demagogia była ujawniana i ograniczana.
Nowości od blogera
Inne tematy w dziale Gospodarka